Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach
Minęło pięć lat odkąd ostatni raz byłam w Andhra Pradesh, w Indiach. Rodzinne sprawy uniemożliwiały mi ponowne wizyty w kraju, który naprawdę pokochałam.
Swoją przygodę z Indiami zaczęłam, możnaby rzec "fajerwerkowo". Głośno, spaktakularnie, imponująco, zjawiskowo. Ale też "fajerwerkowo" się skończyło.
Szybko spłonęło, pozostał tylko dym i swąd spalenizny.
W 2013 roku, a więc dziesięć lat temu, odwiedziłam Indie po raz pierwszy. Chciałam sama sprawdzić czy to co mi piszą Indusi, którzy prosili mnie o dodanie do znajomych na Facebooku jest prawdą. Ich opowieści poruszały mnie, los ubogich sierot indyjskich zaczął być bliski memu sercu.
Nie należałam do osób, które lubią jakoś szczególnie działalność charytatywną. Owszem, jeśli widziałam kogoś w potrzebie nie umiałam pozostać obojętna, ale nie znaczy to, że pomaganie innym było pasją mojego życia.
Jednak z całą pewnością mogę powiedzieć, że pasją mojego życia było poznawanie ludzi Orientu. Kiedy miałam pięć lat moja mama zabrała mnie na pokaz slajdów z wycieczki do Egiptu, który odbywał się w jej zakładzie pracy, a było to w Tychach, na Śląsku. Tamten świat mnie oczarował. Wielbłądy, pustynie, palmy, oazy, ludzie ubrani zupełnie inaczej niż my itd.
Od tamtego wydarzenia zaczęłam interesować się zakątkiem świata, który mogę określić słowem Orient.
Była to więc dla mnie cała Afryka Północna, Bliski Wschód, Azja - a więc Indie oczywiście też były w kręgu moich zainteresowań, od dziecka.
W roku 2013 poleciałam sama do Indii i odwiedziłam tam cztery miejsca, gdzie prowadzona była działalność dobroczynna na rzecz ludzi ubogich i sierot.
Ten mój pierwszy wyjazd zaowocował tym, że założyłam Fundację "Dzieci Orientu" mającą na celu wspieranie ubogich dzieci w Indiach.
No i przez trzy lata działałam z rozmachem. Dużo osób w Polsce też było zaangażowanych. Głównym projektem była adopcja serca. Dziś nie pamiętam dokładnej liczby dzieci sponsorowanych z Polski, ale bodajże około trzydziestki.
Wspieraliśmy trzy "sierocińce" : jeden w Nakkapalli, drugi w Prathipadu, a trzeci w Dommeru. To są wioski znajdujące się pomiędzy miastami Visakhapatnam a Rajahmundry w stanie Andhra Pradesh.
Dlaczego wyraz sierocińce dałam w cudzysłów? A to dlatego, że to nie były żadne sierocińce, a miejsca zaaranżowane tak, aby biały człowiek miał tylko wrażenie, że nimi są. Przyjeżdżając do tych placówek z moimi wolontariuszami, wszystko było zainscenizowane tak, abyśmy myśleli że jesteśmy w sierocińcu i mamy do czynienia z pełnymi sierotami.
Jednak po kilku latach wszystko wyszło na jaw i mimo, że dyrektorzy tych miejsc usprawiedliwiali się i tłumaczyli, że musieli kłamać w imię wyższych celów itd, to niestety musiałam całkowicie zerwać jakąkolwiek współpracę z nimi.
Szczęśliwie zostało mi jedno miejsce w Andhra Pradesh, mała wioska Rajapudi, gdzie też jeździłam z moimi wolontariuszami, i gdzie również prowadziliśmy różne fajne projekty do 2018 roku. Tam nikt nie oszukiwał, nie kłamał, tam żyli i nadal żyją prości, uczciwi ludzie.
Taka perełka mi została w tych Indiach. Mam więc do tego miejsca ogromny sentyment, i tak bym chciała tam wrócić jak się chce wracać do własnej babci na wieś w Polsce.
Choć moja babcia nie mieszkała na wsi, a w Żarach, w lubuskim i zmarła w 2013 roku, kiedy akurat byłam w Indiach. Miała 94 lata.
No ale wiecie o co mi chodzi, kiedy piszę tu, że tak chce mi się wracać do Rajapudi jak się chce wracać do babci na wieś. Niektórzy mają babcie na wsiach.
Chciałam tu dziś wspomnieć też o pewnym pozytywnym miejscu w Andhra Pradesh.
Bo to nie jest tak, że w Indiach są sami oszuści, naciągacze, złodzieje. Owszem, jest ich tam zdecydowanie dużo, ale są też ludzie, którzy naprawdę pomagają innym i tworzą organizacje charytatywne z prawdziwego zdarzenia.
W 2018 roku dotarłam do Aarti Home w Kadapie. Pani Sandhya Puchallapalli , założycielka tego domu dla porzuconych dziewczynek przyjęła mnie bardzo serdecznie w swoim biurze w prywatnej szkole, ktorą prowadzą dla zamożniejszych dzieci. Oprowadziła mnie po budynku, miałam okazję być na lekcji muzyki. Szkoła jest po prostu działalnością gospodarczą, którą prowadzą, aby mieć środki na wychowanie i wykształcenie swoich podopiecznych. W szkole jest też warsztat- szwalnia, gdzie szyje się naprawdę ciekawe ubrania, i inne wytwory. Są tam zatrudnieni pracownicy i to też jest działalność gospodarcza . Czyli nie tylko prywatna edukacja ale też rękodzielnictwo jest sposobem na zdobycie finansów. Oprócz tego cała masa darczyńców i wolontariuszy z całego świata wspiera organizację. Do Aarti Home można przyjechać na wolontariat na minimum 8 miesięcy. Sandhya jest niesamowicie miła ale też bardzo stanowcza i autorytarna. Wszyscy jej się kłaniają, słuchają a nawet boją. Otacza ją ogromny szacunek ze strony współpracowników, uczniów i podopiecznych. Dziewczynki mają różne historie, ale najczęściej są to dzieci uratowane przed aborcją. Sandhya prowadzi kampanię uświadamiającą wśród środowisk wiejskich i nie tylko, aby żeńskich płodów nie zabijać, raczej urodzić i oddać na wychowanie na przykład do takich placówek jakie ona prowadzi. W Indiach aborcje żeńskich płodów wykonuje się masowo, a to dlatego że przyszła panna młoda musi wnieść ogromny posag do rodziny przyszłego pana młodego. Tak więc kiedy rodzi się dziewczynka jest to ogromnym obciążeniem dla rodziny, a nawet odbieranym jako przekleństwo. Szczególnie jeśli w rodzinie jest już kilka córek,a tutaj rodzi się kolejna- czwarta czy piąta. Takie wydarzenie jest odbierane jako tragedia, nieszczęście w domu.
Dziewczynki w Aarti Home mieszkają w specjalnej wiosce wybudowanej dla nich.
Wieczorem Sandhya zabrała mnie tam. Żaden mężczyzna nie ma wstępu do tej wioski. Nie można też robić zdjęć, ani filmować.
Byłam ogromnie podeksytowana i oszołomiona spotkaniem z cudownymi dziewczynkami w Aarti Home.
Było już ciemno, nie wiem ile było domów, ale dużo. Kwadratowe, w każdym mieszkało po dwadzieścia trzy dziewczynki. Sandhya mówiła, że podopiecznych jest ponad trzysta.
Starsze opiekują się młodszymi. Byłam tam sama, gdyż Sandhya została w swoim biurze. Po prostu kazała mi iść i zwiedzać. Natychmiast otoczyły mnie prześliczne, rozszczebiotane buzie, w różnym wieku, z rzędami perłowych, śnieżnobiałych zębów ukazujących się w radosnych uśmiechach, oraz prawie każda w zaczesanych warkoczach z kokardami. Porwały mnie za ręce i prawie wisiały na mnie. Zaprowadziły mni do swoich domów, pokazały jak śpią, gdzie się myją, gdzie piorą ubrania, gdzie się modlą, jaki mają system dyżurów. Jest hierarcha, młodsze są podporządkowane starszym, i wszystko musi chodzić jak w zegarku. Za jednym domem dziewczynki akurat prały ubrania, tłukąc je o betonowy murek i płucząc w zimnej wodzie. To akurat te, które miały dzisiaj dyżur. Wtem dziewczynki zaczęły mnie ciągnąć na plac pełen piasku, podśpiewując, podskakując,chichocząc. Zaczęłam biec i podskakiwać z nimi, trzymając je za ręce, zapominając, że jestem panią pod pięćdziesiątkę. Czułam jakbym była jedną z nich, jakbym miała ze dwanaście lat i leciała na plac zabaw. Zaczęłyśmy wspinać się na wysoką, żelazną ślizgawkę, potem zjeżdżać z piskiem i śmiechem. Była też karuzela, huśtawki. Zabawa trwała w najlepsze. Potem zaprowadziły mnie do kolejnych domów, oprowadziły po całej wiosce. Wszędzie podobne obrazki wesołych dziewcząt szykujących się do wieczornych rytuałów.
Zadaję pytania o rodzinę, o krewnych. Twarze zamierają, słyszę bardzo smutne historie, w które aż mi trudno uwierzyć.
Te roześmiane dziewczęta mają ogromne traumy za sobą. Potem pytam kim chciały być, gdy dorosną. I widzę jak dziewczynki się rozpromieniają. Zauważam, że bardzo dobrze mówią po angielsku. Jedna chce być lekarzem, jedna inżynierem, jedna chce być aktywistką tak jak Sandhya, a inna piosenkarką. I ta zwróciła moją szczególną uwagę i zyskała sympatię, bo miała trochę zadziorną naturę, taką zbuntowaną , ale zarazem wesołą, i popisywała się przede mną swoim pięknym głosem.
Sandhya bardzo stawia na edukację dziewcząt. W tym widzi zmianę i poprawę losów kobiet. Dziewczęta z Aartii Home otrzymują podstawowe wykształcenie w szkole Sandhyi, uzyskują najlepsze wyniki, a potem trafiają do najlepszych szkół.
To kosztuje dużo, ale inwestowanie w przyszłość dziewczynek jest bezcenne.
Wieczorem wszystkie dziewczęta oddają się jeszcze nauce, w ogromnej, otwartej świetlicy siedzą na podłodze i czytają, wkuwają na pamięć nową wiedzę.
Sandhya jest wyznawczynią hinduizmu, jest bardzo religijna. Wszystkie dziewczynki muszą praktykować hinduizm, mimo że pochodzą z różnych środowisk. Czy to chrześcijańskich czy muzułmańskich, nieważne, u niej muszą praktykować hinduizm.
No tutaj nie mogłam się z nią zgodzić,a do tego ten sztywny rozkład dnia wyliczony co do minuty... Chyba nie mogłabym tutaj wytrzymać jako wolontariusz, bo przyznam, że pomyślałam o tym.
Jednak szczęście na twarzach dziewczynek i ich sukcesy w edukacji i w życiu przekonują mnie, że Sandhya obrała dobry kierunek, że Aarti Home w Kadapie to dobra organizacja charytatywna w Indiach, prowadzona od lat z głową i pasją, warta uwagi.
Później zostałam zaproszona do prywatnego domy Sandhyi Puchallapalli. Ogromny dom ze służbą, z dużym zastawionym stołem. Jedzenie było zimne, ale wszyscy zajadali ze smakiem. Ja tam wolę ciepłe sosy curry.
To była bardzo cenna wizyta, czułam się wielce wyróżniona mogąc poznać tak cudowne stworzenia jakimi są dziewczęta z Aarti Home. I pomyśleć jaki byłby ich los gdyby tutaj nie trafiły...
Sierociniec w Kadapie uważam za pozytywny przykład tego, że w Indiach są dobre organizacje NGO prowadzone przez lokalnych mieszkańców.
Napewno jest ich więcej, więc pomimo moich osobistych, złych doświadczeń, uważam że skuteczne pomaganie potrzebującym i dokonywanie zmian na lepsze jest możliwe w Indiach.
Komentarze
Prześlij komentarz