Z Dommeru do Nakkapalli
Henna na moich rękach prezentuje się naprawdę okazale. Poprzedniego wieczora Indira narysowała mi przepiękne wzory kwiatów, liści oraz przeróżne kształty i linie na moich dłoniach. To był kolejny przejaw jej wielkiego serca jakie ma dla mnie. A dziś moje rączki są niezwykle orientalne. Dumnie nosiłam te wzory podczas całego mojego pobytu w Indiach.
Grzecznie wsiadłam na motocykl zostawiając obie nogi po lewej stronie. Przebywszy kilkanaście kilometrów szalonej jazdy z Kovvuru do Dommeru jesteśmy w szkole Vidya Jyothi. Dzieci już czekają. Z powodu jakichś zamieszek lekcje miały się nie odbyć, ale Ravi poprosił władze o pozwolenie i oto mogę zobaczyć się z uczniami. Dokładnie oglądam każdy zakamarek szkoły, fotografuję wszystkie drażliwe miejsca. Po to tu jestem. Przyjechałam zobaczyć warunki w jakich uczą się dzieci ze szkoły Vidya Jyothi i to co ujrzałam załamało mnie. Warunki są tragiczne. Lekcje są na zewnątrz szkoły w starych, zniszczonych ławkach, część uczniów siedzi na gołej, betonowej podłodze.
Klasy są łączone. Inne dzieci uczą się się wewnątrz siedząc na wilgotnej posadzce. Po ostatniej powodzi wilgoć i grzyb ciągle się utrzymują. Budynek ten był do niedawna też domem dla sierot, ale w porze deszczowej nie miały jak spać, gdyż woda sięgała im nawet po kolana. Dlatego przenieśli się do budynku kościelnego w Dommeru.
– Narysuj mi słoneczko – mówię do maluszków, które na niewielkich tabliczkach rysują dla mnie białe kółka. Promyczków nie widzę…Nagle pojawiają się liczne promyki! To nauczycielka na starej, zdezelowanej tablicy pokazała dzieciom jak należy rysować słoneczka. Ale dla mnie liczy się to co narysowały same…
Jesteśmy na dachu budynku, balustrada się dosłownie w rozsypuje.
– To Praveen …do ciebie – mówi Ravi podając mi telefon.
– Halo, gdzie jesteś? W Rajahmundry? Samochodem? Miałeś być w Prathipadu ! Nie, nie umawiałam się z tobą w Rajahmundry! Przecież Prathipadu jest tylko 30 km od Nakkapalli, po co miałabym Ci kazać jechać tutaj samochodem, skoro Golla ma mnie stąd zabrać! – czuję, że się zaraz się ostro pokłócimy. Mam ochotę kopnąć Praveena w tyłek. Nie chcę jednak, tej wspaniałej chwili spotkania zepsuć gniewem i sprzeczką.
No dobra, trudno, będziemy jechać na dwa samochody do Prathipadu. Jeden będzie pusty…To się nazywa dialog międzykulturowy…
Szybkie pożegnanie z dziećmi ze szkoły w Dommeru i jedziemy dalej.
Na skrzyżowaniu polnych dróg w Kovvuru spotykam Praveena i Lakshmi. Irytacja ustępuje uczuciu radości. Wskakuję do klimatyzowanego autka, wdychając woń bukietów kwiatów jakie mi wręczyli.
– Jednak miałeś przyjechać do Prathipadu.- wyrywa mi się.
– Mówiłaś, że do Rajahmundry, zobacz sobie na Facebooku…
– Na początku mówiłam! Ale potem zmieniłam zdanie!
– Nie! Właśnie, że miałem do Rajahmundry przyjechać !
Ok, trzeba odpuścić. Praveen też odpuszcza, a w jego oczach widzę iskierki radości.
– Nareszcie cię widzę – oznajmia cicho. Jeszcze wiele razy będzie chodził z niedowierzaniem wokół mnie.
– Uszczypnąć cię? – przychodzę mu z pomocą.
W Rajahmundry spotykam pastora Gollę Kanthi Sudakhara. Wyskakuje radośnie z samochodu i narzuca mi na szyję wieniec z nagietków. Sprawia wrażenie niesamowicie sympatycznego i ciepłego człowieka.
Odwiedzam jego dom w Prathipadu, jego ciężarną żonę, córeczkę, resztę rodziny i sporą gromadę sierot. Ślicznych, indyjskich dzieci.
Szybko sięgam do plecaka po cukierki i balony. Dzieciarnia jest tak niesamowicie uszczęśliwiona, że moje serducho tańczy.
Krótka opowieść o mnie, o Polsce, o ufności Jezusowi, o tym, że Bóg spełnia marzenia. Poczęstunek z owoców i soku pomarańczowego. Modlitwa, uściski i dalej w drogę.
Praveen stęka łapiąc się za brzuch.
– Jak nie zjem śniadania to boli mnie żołądek.
Zatrzymujemy się w jakiejś restauracji. To ma być chyba lepsza restauracja, jesteśmy jedynymi gośćmi. Zdziwienie na twarzach dlaczego nic nie chcę jeść. I jak mam wam wytłumaczyć, że to z powodu innej flory bakteryjnej w waszym kraju? Jedzenie potraw przygotowanych w domach – w porządku! Ale nie każcie mi jeść w restauracji! Chcę być cała i zdrowa!
Praveen i jego przyjaciółka Lakshmi wprawnie mieszają ręką ryż z warzywami na swoich talerzach, po czym szybkim ruchem wrzucają go do sobie do ust…Oj, nie potrafiłabym tak. To są lata praktyki ! Za plecami Praveena, z założonymi rekami stoi kobieta ubrana w sari.
Zagaduje pytając się o mnie, a skąd, a po co itd. Wkurza mnie lekko. Tłumaczę Praveenowi i Lakshmi, że w Polsce to nie do pomyślenia, aby obsługa restauracji tak stała nad głową i jeszcze wścibiała nosa do rozmów gości.
– Bo u was się tak nie troszczą o swoich gości jak u nas – tłumaczy Praveen, wytrącając mi wszelkie moje argumenty.
No tak..nie troszczą się. W tym wszystkim chodzi o troskę… Praveen coś gestykuluje do tej pani, pokazuje na swój talerz, ona biegnie, nakłada mu kolejny sosik. Jest na każde jego zawołanie. Usługuje gościom. Ja nie mam już do niej żadnych uwag. Na koniec serdecznie żegnam się z nią jak ze starą, dobrą znajomą.
Jedziemy ponad dwie godziny, kierowca non stop trąbi. Ruch jest lewostronny, a kodeks drogowy polega jedynie na używaniu klaksonu.
– Piip, piiiiiiiiiiiiiiip, piiiiiiiip – oznacza „uwaga nadjeżdam”. Jakoś wszyscy się rozumieją, ustępują szybszym i większym pojazdom z drogi. Mnie się to bardzo podoba, bo jeździ się z zawrotną prędkością !
Wpadamy na chwilę do Tuni, do wujka i cioci Praveena. Po raz pierwszy w Indiach wypijam czaj. Smakuje znakomicie!
Podróż dobiega końca. Zatrzymujemy się. Poznaję to miejsce, gdyż wcześniej mnóstwo razy oglądałam zdjęcia stąd. Praveen chwyta mnie za rękę i każe zamknąć oczy. E tam – podglądam jednym ledwo domkniętym. I oto widzę Salomona i Davida ! Radośnie biorę ich na ręce i przytulam.
Siostry Praveena wkładają mi wieniec z kwiatów na szyję. Jego mama ściska mnie. Jestem w Nakkapalli! To właśnie to niezwykłe miejsce było powodem, dla którego chciałam przyjechać do Indii. Praveen byl pierwszym indyjskim chrześcijaninem jakiego poznałam prawie rok temu na Facebooku. Pomaga sierotom, biednym dzieciom i wdowom. założył organizację dobroczynną Grace Children Ministries, jest też pastorem ewangelicznego kościoła nawiązującego do żydowskich korzeni. Przejął go po swoim dziadku i ojcu. Oglądając zdjęcia jakie zamieszczał w internecie zżyłam się z tym miejscem najbardziej. A Praveena bardzo polubiłam. Tutaj też znajdują się dwaj szczególni dla mnie chłopcy: Salomon lat 4 i David lat 6. Wręczam im po zgrzewce „hot wheelsów”. Cieszą się niesamowicie. Ale wyjmują tylko po jednym autku i bawią się na całego.
– Uważaj, schyl głowę – ostrzega Praveen, kiedy wchodzę do niskiej chaty pokrytej palmowymi liśćmi. Nic nie widzę, ciemno, jedynie pod strzechą świeci się większa latarka.
– To jest pień drzewa?!! – wykrzykuję ze zdumienia.
– Tak , chata zbudowana została ponad czterdzieści lat temu wokół drzewa palmowego. Tak tutaj ludzie budowali. Jest to już rzadki widok, ale ja tu jeszcze mieszkam. Mama i siostry śpią w budynku kościoła.
Idę tam. Ot, zwyczajnie: cztery ściany i dach…. Dach?! Tragedia nie dach! Człowiek ma wrażenie, że to się zaraz na głowę zawali!
-Tak, dach jest bardzo niebezpieczny. Zwłaszcza w porze deszczowej. Nie mamy funduszy na zbudowanie nowego. To kilka tysięcy dolarów. Zbyt wielka suma. Wszelkie pieniądze jakie otrzymujemy przeznaczam przede wszystkim na jedzenie. Najpierw potrzebuję jedzenie dla dzieci.
Jedyne co Praveen mógł zrobić to pokryć dach brezentem…i modlić się …
Zasypiam w ciemnej chacie, przy szumie wentylatora, Lakshmi koło mnie na łóżku, Praveen na podłodze, a za szafą ….szczur….Ja też niedowierzam, że jestem tutaj naprawdę…
Komentarze
Prześlij komentarz