WEMP Indie 2015 z przygodami - indyjskie wesele
Otrzymałyśmy zaproszenie na wesele dyrektora sierocińca i szkoły w Dommeru. Ashish musiał wracać do siebie, do Uttar Pradesh. Zostałyśmy już tylko w swoim, babskim gronie. Najważniejszą kwestią dla nas było teraz w co się ubrać. T-shirty i dżinsy? Nie, chyba nie wypada. Sari? Za późno. Nigdzie nie kupisz gotowego stroju, tylko materiał do uszycia. Szycie spódnicy i choli trwa kilka dni. Nie zdążymy. Zdecydowałyśmy się na anarkali, czyli rozszerzające się u dołu tuniki i do tego specjalne szarawarki, ciasne na dole, pufiaste w udach. Mamy poniedziałek. Do czwartku powinnyśmy coś kupić. Do stroju trzeba kupić buty, biżuterię itp.
Obleciałyśmy Kovvuru wzdłuż i wszerz, ale nie było nic zadowalającego. Po południu we wtorek udałyśmy się do Rajahmundry, aby tam definitywnie kupić stroje.
Ja chciałam trzy kolory: niebieski-czerwony-zielony. Wanda chciała, aby jej się nie wżynało w pachy. Patrycja szukała czegoś w odcieniach brązu. Ewa chciała coś praktycznego, co będzie mogła nosić na co dzień, po powrocie. Asia chciała coś ekstra, w czym będzie mogła zatańczyć taniec bollywood, kiedy wróci. Z takimi wymaganiami ruszyłyśmy na „polowanie”.
Na widok potężnego bazaru w Rajahmundry dziewczyny zapiszczały z zachwytu, ale po kilku godzinach chodzenia i przymierzania strojów miny im zrzedły.
Zdecydowałam, że w tym sklepiku, do którego teraz wejdę muszę coś kupić i koniec. I jak postanowiłam, tak zrobiłam. Znalazłam czerwoną tunikę ze ślicznymi niebieskimi guziczkami i niebieskozielonym wzorkiem. Skromną, tak jak lubię. Dokonałam pierwszego zakupu wśród aplauzu towarzyszących nam mężczyzn. Przyznali się nam , że po raz pierwszy uczestniczyli w takich zakupach. Zazwyczaj ich matki, siostry, żony same chodzą na takie sprawunki. Dzięki nam, mają pojęcie jak to wygląda.
Szczęśliwie wracałyśmy z pełnymi torbami. Po wielkich trudach, targowaniu się itd, każda znalazła coś dla siebie.
Następnego dnia dokupiłyśmy sandałki i klapki do naszych strojów, oczywiście też z wielkim mozołem. jednak w czwartek na godzinę szesnastą byłyśmy zwarte, śliczne i gotowe.
No…może prawie…. kiedy zakładałam moje szarawary, rozpruły się na całej linii. Ot, indyjska jakość. Popędziłam całe towarzystwo do najbliższej krawcowej. Chciała zeszyć na miejscu, ale ja śpieszyłam się przecież na ślub! Kupiłam szybko, w sklepiku obok jakieś czerwone, bawełniane portki i prawie biegliśmy na miejsce, bo była już za pięć czwarta.
Dziwiłam się, czemu Hindusi biegnący z nami dziwią się, że tak pędzimy. Po przybyciu na miejsce mogę powiedzieć tylko jedno – krew mnie zalała! Byłyśmy pierwszymi gośćmi! Na dużej przestrzeni wyłożonej zielonym dywanem, ze dwa tysiące pustych krzeseł ! Heloł?! Jesteśmy w Indiach!.
To, że na zaproszeniach widniała godzina szesnasta znaczyło, że należy przyjść na osiemnastą!
Goście zaczęli się schodzić, gdy na dworze robiło się już ciemno.
My zostałyśmy poproszone o zajęcie miejsc na podium, obok pary młodej.
Nie miałam pojęcia na czym będą polegały tutejsze rytuały. W sumie to indyjskie wesele, ale para młoda jest wyznania chrześcijańskiego.
– Kiedy będziemy tańczyć? Oni tutaj tańczą? – dopytywały się dziewczyny. A ja nie miałam zielonego pojęcia.
Panna młoda musiała być smutna i mieć minkę w podkówkę, pan młody, siedzący obok mnie co chwilę wyciągał z klapy telefon komórkowy, dzwonił, instruował z podium co i jak ma się odbyć….
Kobiety przyszły poubierane w złote sari, mężczyźni w garniturach…chyba trochę za skromnie wyglądałyśmy, oprócz Asi, która miała najbardziej okazałą suknię…
Na scenie elektryzujący głos, przepięknie śpiewający mężczyzna. Już nawet nie rejestruję tych ohydnych dźwięków keyboardu. Głos i piosenka sprawiają, że moje nogi przytupują. Ojciec Raviego, który teraz usiadł obok mnie, szturcha mnie łokciem.
– Zatańczysz? – zachęca, mrugając sugestywnie
Wyskakuję z krzesła, lecę z moim woalem przypiętym do poiki i zaczynam machać, kręcić, wirować. Radocha! Dość siedzenia w krześle. Jak wesele to czas się cieszyć! Tańczę i cieszę się. Niektórzy wstają z krzeseł i podchodzą bliżej, aby obejrzeć moje wygibasy. Oglądają z zaskoczeniem, ale też z szerokim uśmiechem na twarzach. Mój radosny nastrój udziela się im. Oj, tańcowałabym do białego rana. Wciągnęłabym to całe towarzystwo do tańca. Ale piosenka się kończy. Delikatne dygnięcie. To i tak było dla nich zbyt wiele. Nietypowe zachowanie gościa zza granicy. Ale jakże błogosławione! Wiele osób dziękuje mi za występ. Fajnie, że się podobało. Z dedykacją dla mojej ulubionej, indyjskiej pary młodej. …Sto lat!
Komentarze
Prześlij komentarz