Warsztaty kathaku z Arturem w Dommeru - cz.4

Wspominam wczorajszy wieczór spędzony u Indiry. Jej promienny uśmiech mam cały czas przed oczami. Stęskniłam się za nią i jej rodziną. Rok szybko minął i mogłyśmy się ponownie zobaczyć. Nauczyła się podstaw j. angielskiego więc porozumiewałyśmy się o wiele lepiej niż tamtym razem. Przywiozłam balony, polskie słodycze, ale gromada dzieciaków mieszkających w sąsiedztwie, która nagle pojawiła się u Indiry rozdrapała wszystko w mig. Atmosfera była przebojowa, mój Jędrek i Artur wygłupiali się z dzieciarnią, robili sobie sesję zdjeciową. Dzieciaki szczypały naszą białą skórę, Smiley – córka Indiry szczypała mnie w policzki, aż do bólu. Zachwyceni byli naszą białą karnacją! – Czarna skóra brzydka, biała piękna – mówiła Indira, a także sąsiadki które przyszły, pokazując z dezaprobatą na swoje „czekoladowe” ręce. Nie mogłam się z nimi zgodzić. Ich skóra jest gładka, bez widocznych przebarwień i skaz, egzotyczna. Zupełnie nie rozumiem dlaczego mają kompleksy? Zostałam wdrożona do tutejszego, etnicznego tańca z pałeczkami. Grupka dziewczyn przyszła, aby mi go zaprezentować. Byłam zachwycona mogąc zobaczyć jak się tutaj tańczy. Próbowałam się nauczyć, ale nie mam tego feelingu co one. Indira ozdobiła moje włosy rozkosznie pachnącymi girlandami z jaśminu i zaciągnęła mnie do swojego pokoju, w którym ubrała mnie w srebrnoniebieskie sari. Po raz pierwszy miałam na sobie sari! Z jednej strony radość, że nareszcie mam na sobie ten strój, a z drugiej strony uczucie, że chyba go nie polubię . Za długo się je ubiera i jest zbyt niewygodne, krępuje ruchy. Ale do późnej nocy paradowałam starannie owinięta metrami satyny, wcielając się w rolę hinduskiej kobiety. 14 luty 2014, piątek – Walentynki ! Czerwone balony w kształcie serca idą w ruch. Idę do kuchni. Kurna, mleko skwaśniało ! Z takim trudem wczoraj zdobyte, dzisiaj nie nadaje się, aby zabielić kawę. Ale trzeba być elastycznym ! Wlewam do garnka kwaśne mleko i gotuję. Odcedzam w papierowym filtrze do kawy i mam wspaniałą, choć niewielką kulkę białego sera! Polewam słodziutkim miodem i stawiam na stole. – Ta daaam ! Twarożek po indyjsku ! – oznajmiam chłopakom i odkrajam sobie kawałeczek. Jeden kęs nabiału z rana i już człowiek nabiera energii do życia. Jedziemy tuk-tukiem z Kovvuru do Dommeru jak co dnia. – Patrzcie na to ! – mówię do moich współtowarzyszy wystawiając nadmuchane, balonowe serce na zewnątrz motorikszy, i puszczając je w siną dal… Salwa śmiechu wybucha, kiedy kierowca jadącego za nami samochodu zatrzymuje się, wysiada i łapie balon. – Ale gościu musi mieć radochę! Dostało mu balonowe serce w Walentynki! – cieszy się Artur. To jego ostatni dzień w Dommeru. Linie Lotnicze Spice Jet odwołały lot jutrzejszy, więc musi lecieć wcześniej. Zajęcia prowadzi wzorowo, z wdziękiem, sprawdza co dzieci się nauczyły, powtarza – jest bardzo dobrym nauczycielem. Szkoda, że musi już wracać. Strajk trwa. Jesteśmy więc w budynku kościoła. Pokazuję nauczycielkom jaką pracę plastyczną mają wykonać z dziećmi – wydzieranką z kolorowego papieru wypełnić szablony w kształcie serc. Adam z Jędrkiem zostają. Ja jadę z Arturem i tutejszą ekipą do Rajahmundry. W tuk-tuku strasznie trzęsie. Ravi, Sunil,Veenita i Rachel śmieją się i żartują w języku telugu. My nic nie rozumiemy, ale też nam wesoło. Żartujemy sobie po polsku. Na lotnisku załatwiamy formalności, tak, aby Artur mógł dolecieć do Delhi bez problemów. Uścisk dłoni na pożegnanie. Podziękowania. – Do zobaczenia za rok…. Wracając z Ravim i jego ekipą z lotniska, wstąpiliśmy do familijnej restauracji w Rajahmundry. Całe rodziny siedziały tu i posilały się. Klimat całkiem przyjemny, tylko jak zwykle łazienki koszmarne. Nasyciłam się wielką porcja „Hyderabad Bryani” . Kelnerzy stali patrzyli jak jemy, dokładali świeże porcje na talerz. Człowiek czuje się jak turecki basza, będąc tak obsługiwanym. (A właściwie czy kobieta może się czuć jak turecki basza?…..) Po południu, zanim jeszcze zrobiło się ciemno i komary nas nie pogryzły udaliśmy się na zakupy. Prawie opustoszyliśmy księgarnię z farb, bloków, kredek,pędzli, kolorowego papieru. Adam wykupił wszystkie słowniki języka angielskiego i telugu. Księgarz ściskał nasze dłonie, był wniebowzięty, dał nam gratisowo dwa długopisy i zapraszał ponownie kłaniając się wpół. Uszczęśliwiliśmy jeszcze kilku sklepikarzy wykupując różne materiały – ja potrzebowałam tego dużo na zajęcia. Dostałam pieniążki ze Szkoły Podstawowej w Gniechowicach oraz z Misji na Wschód na zakup pomocy dydaktycznych, więc mogłam poszaleć. Zaglądaliśmy też do wielu stoisk w poszukiwaniu mleka, ale nigdzie nie było. Na rogu sprzedawali jakieś „butter milk”. Nie wiedząc co to, kazałam sobie nalać i spróbowałam. Wściekle słodkie i tłuste. Żałowałam, że dałam się skusić na wypicie tego napoju. Zima w Indiach polega na szybkim zapadaniu zmroku. O 17.00 już było ciemno. Ulice rozświetlone dziesiątkami neonów, szyldów, żarówek – to też miało swój urok. Z dachu mieszkania można było obserwować życie miejskie w Kovvuru, kontemplować, rozważać, zastanawiać się, modlić…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespodziewane przeprosiny "pana bajkopisarza"

Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach

Dlaczego przestałam podróżować?