Warsztaty kathaku z Arturem w Dommeru - cz.1
Lot do Hyderabadu mieliśmy zaplanowany na 7.30 rano. Jak zwykle chciałam być dwie godziny wcześniej na lotnisku. Najchętniej byłabym trzy godziny prędzej, a nawet siedziałabym całą noc, byle tylko zdążyć na samolot.
– Aneel! Gdzie jesteś? – dzwoni Artur do naszego taksówkarza o piątej nad ranem.
– Za pięć minut będę – słyszy zaspany głos w słuchawce telefonu.
– Nie ma na co czekać. Idziemy łapać inną taksówkę. Aneel mówi, że będzie za pięć minut, co oznacza, że dopiero się obudził i leży smacznie w swoim łóżku.
Zaczynam lekko panikować. Pośpiesznie chwytamy za nasze bagaże i pędzimy do najbliższego postoju taksówek. Na szczęście udaje nam się zapakować do starego, zdezelowanego autka i dzięki przytomności Artura zdążamy na samolot.
W samolocie kupuję kawę i czaj. Brałam tańsze bilety, bez wyżywienia na pokładzie, ale chęć wypicia gorącego napoju zwyciężyła. 50 rupi to nie taki majątek.
Przesiadka w Hyderabadzie. Dookoła zakwefione twarze muzułmańskich kobiet. Jest więc i na południu Indii sporo muzułmanów!
Ostatni etap podróży w zalanym słońcem samolocie. Spoglądam przez okno nad Jędrka głową – widzę ponownie palmowe lasy. Moje serce śpiewa! Lądujemy w Rajhmundry.
Gorąco, ale przyjemnie. Autobusem odjeżdżamy z płyty lotniska do hali przylotów. Grupka dzieciaków z Dommeru już do nas macha. Podbiegają, aby wziąć nasze bagaże.
– Cześć Vara, cześć Vinod, cześć Pravalika, cześć Anji – po kolei witam uśmiechnięte buzie.
Nastoletni chłopiec bierze moją torbę.
-Cześć…..- chwila wahania z mojej strony.
– Nie pamiętasz mojego imienia?- pyta zawiedziony
– Przepraszam, ale jesteście tacy podobni…
– Naveen – przedstawia się, a ja wiem że zapamiętam to imię na zawsze…
Wieńce z nagietków lądują na naszych szyjach. Pamiątkowe fotografie z całą grupą, która przyjechała nas przywitać. Wskakujemy do vana, który o dziwo jeszcze jeździ i docieramy w radosnych humorach do Kovvuru, mijając po drodze najdłuższy most w Azji nad rzeką Godavari, jak zapewnia nas Ravi.
Dwupiętrowe mieszkanie nad sklepikiem należy do nas. Na dole kuchnia i dwa pokoje, na górze dwa oddzielne pokoiki. Zajmuję jeden z nich. Mata na podłodze, betonowe półki na ścianie i nic więcej. Wystarczy. Adam zajmuje pokój obok. Jędrek z Arturem dzielą wspólnie ogromne łoże na pierwszym piętrze. Dzieciaki zaglądają do naszych toreb, czekają na podarki. Dostają balony i cukierki.
Ze względu na limit bagażu w indyjskich liniach SpiceJet i JetAirways – tylko 15 kilo – nie przywiozłam wielkich prezentów. Głównie słodycze i balony. Brokatowe lakiery do paznokci dla kobiet. Chyba następnym razem wykupię dodatkowy bagaż. To ich oczekiwanie na prezent jest tak wymowne…
Wieczorny relaks na dachu wynajętego domu. Przygotowywanie się do jutrzejszych zajęć w szkole dla sierot. Artur studiuje w Delhi klasyczny taniec indyjski – kathak. Ma przeprowadzić przez trzy kolejne dni warsztaty z tego tańca dla tutejszych dzieci. Ustalamy co i jak. Ja też przygotowuję się do swoich zajęć. Będę robić z nimi to co robiłam z polskimi dziećmi na kółku tanecznym czyli Kaczuchy, Makarenę, Waka Waka, Hippo Jungle itp itd. Planuję też zajęcia plastyczne. Przywiozłam z Polski bloki, papier kolorowy, klej, nożyczki. Przygotowana jestem na pierwszy dzień. Jędrek też ma wymyślić co będzie z dziećmi robił. Ma prowadzić warsztaty komiksowe.
– Nauczyciele wiedzą, że jutro nie ma zajęć. Wy będziecie cały dzień . Dzieci przychodzą bez tornistrów. – oznajmia Ravi, dyrektor sierocińca.
– Zaraz, zaraz . Napisałam Ci i wysłałam szczegółowy plan dotyczący tylko trzech godzin. Mamy zaplanowane trzy godziny zajęć w Twojej szkole!
– No, ale powiedziałem już nauczycielom….
– Ile godzin dzieci przebywają w szkole?
– W szkole mają sześć godzin zajęć.
– I co? Może mamy przez te sześć godzin bawić się z nimi?!
– Tak.
Krew mnie zalewa. To są Indie! Trzeba mieć do Hindusów anielską cierpliwość! Na sam początek nieporozumienie. Ale jestem na to przygotowana. No i co z tego, że starałam się pocztą mailową wszystko wyjaśnić, wysłałam gotowy plan zajęć. Indyjska mentalność nie jest tak prosta jak europejska…Tutaj trzeba kilka razy powtarzać, tłumaczyć, zapewniać że tak ma właśnie być a nie inaczej. Mięknę.
– No dobra, będziemy z nimi przez te sześć godzin…
Adam patrzy na mnie wielkimi oczami. Nastawił się bardziej turystykę, a nie na siedzenie w szkole całymi dniami.
– Adam, będziesz robił zdjęcia, pobędziesz dłużej z Pravalliką. W końcu to do niej przyjechałeś. Przyjechałeś zobaczyć się ze swoją adoptowaną na odległość, indyjską córeczką.
Myślę, że muszę być elastyczna. Wszyscy musimy być elastyczni i dostosowywać się do okoliczności i warunków w jakich przyszło nam się znaleźć. Trudno, coś się wymyśli. O dwunastej będzie w szkole przerwa na lunch. Może przynajmniej nas dobrze nakarmią.
Komentarze
Prześlij komentarz