W pomarańczowym gaju
– Ejaz! Zatrzymaj sie tu! Kupię kukurydzę. – Nabeela zwraca się do kierowcy, poprawiając dupattę na głowie. I ja wyskakuję z samochodu, z tym, że nie poprawiając dupatty….. Przydrożny sprzedawca kukurydzy siedzi na niziutkim stołku mieszając pogrzebaczem w gorącej misce z solą,ustawionej na palenisku.
– Za twarda. – stwierdzają wszyscy obgryzając zakupione kolby. Dla mnie to nie ma znaczenia, bo spożywam je po raz pierwszy. W Pakistanie brązowe, nawet lekko zwęglone kolby kukurydzy, prażone w soli lub piasku, są przysmakiem.
Jedziemy do rodzinnej wioski pastora Hizkiela, która nie ma nazwy tylko numer – 106 N.B. Jestem ponownie witana papierowym wieńcem zarzuconym mi na szyję i płatkami róż. Wujkowie, ciotki, kuzyni, kuzynki i babcia Zahida….Wielka rodzina zasiada na łóżkach w glinianej chacie. Z sufitu wystaje słoma. Podłogi nie ma. Jest klepisko. Zimne drinki oraz słodycze pojawiają się na małym stoliku.
Wesoła babcia z jednym ząbkiem rzuca się na nie. Rodzina żartuje, że babcia zjadła zęby na słodyczach . Staruszka się nie przejmuje tylko mruczy z rozkoszą, przeżuwając słodkie delicje. Podnosi w górę dłonie i tanecznie macha nimi. Mruga do mnie porozumiewawczo. Chce bym coś zatańczyła. Robi to tak sugestywnie i przezabawnie, że nie daję się dłużej prosić. Podaję Zahidowi mój pendrive i za chwilę dźwięki bhangry rozbrzmiewają w pendżabskiej chacie. Z przyjemnością wykonuję małe, taneczne show. Na twarzach rodziny widzę wielką radość. Tę bhangrę przygotowywałam specjalnie na taką chwilę i wiem, że zdobyłam ich serca.
Znowu gdzieś jedziemy. Nikt mnie nie informuje dokąd, co i jak, tylko każe pakować się do auta. Widzę, że pozostała część rodziny też wyrusza za nami drugim samochodem.
Naszym autem kieruje Zahid.
– Przestań się popisywać, tylko skoncentruj się na drodze! – parę razy muszę nawrzeszczeć na niego, gdy brawura go ponosi. Wszyscy śmieją się, żartują, a ja siedzę zestresowana jak dudek na dachu , nie znając urdu, nie wiedząc o co chodzi.
Wjechaliśmy w polną, piaszczystą i wyboistą drogę. Brawura Zahida zgasła. Zatrzymaliśmy się wśród zielonych zarośli. Nie widziałam w tej okolicy niczego atrakcyjnego i nie miałam pojęcia dlaczego właśnie tutaj wszyscy z takim szczęściem wysiadają.
– To tutaj. Spójrz na to. – pastor Hizkiel pokazuje mi jakies badyle…po krótkiej, intelektualnej dedukcji odkrywam, że jestem na sezamowym polu! Oj, z wielkim zainteresowaniem zaczynam się więc przyglądać zielonym chaszczom.
Rodzina ciągnie mnie za rękę na pobocze, prosto w błotnistą glebę. Moje delikatne sandałki zanurzają się w szaro- brunatnej mazi. Ktoś mówi, aby spojrzała w górę.
Wydaję z siebie radosny pisk. Pomarańczowy sad!! Podbiegam i dotykam kulistych owoców. Dojrzewają dopiero. Są jeszcze zielone, tylko niektóre zaczynają już przybierać pomarańczowe barwy. Zbiory będą w grudniu. Kuzyn Suneel, z uśmiechniętą od ucha do ucha buzią, obiera jedną pomarańczę za drugą wkładając mi je niemal do ust. Inni też przynoszą mi obrane cząstki. Są już słodkie. Naprawdę smaczne, a przecież jeszcze niedojrzałe….jak wspaniale muszą smakować, gdy nadejdzie ich pora!
Co chwilę ktoś pokazuje mi jakąs egzotyczną roślinę, egzotyczne warzywa, które rosną pod drzewami. Gdy nadejdą zbiory tłumy mieszkańców pobliskich wiosek przyjdzie tu do pracy za kilkaset rupii….
Suneel biegnie w moją stronę uginając się pod ciężarem kopy owoców, które trzyma w swoich objęciach. Wsypuje mi je do plecaka. Teraz ja zaczynam uginać się pod ich ciężarem….
– Zahid, mam coś dla ciebie – zwracam się do przyjaciela zarzucając mu ciężki plecak na plecy.
– Yes, madam! – Zahid przyjmuje zadanie na swoje barki. Jest dostatecznie duży i silny. Da radę.
Ostatnie spojrzenie na pomarańczowy gaj….oj, chciałabym tutaj znaleźć się jeszcze raz….podczas zbiorów….
Komentarze
Prześlij komentarz