Krakowiak i sari
19 luty 2014 – Kilka dni temu Indira weszła do mojego pokoju machając pllikiem banknotów zwiniętym i trzymanym kurczowo w dłoni. Kiwnęła na mnie głową z wyrazem twarzy nie znoszącym sprzeciwu i oznajmiła, że idziemy na zakupy. Wiedziałam już co się święci. Na pewno chce mi kupić sari. I nie myliłam się.
Pozostawiwszy obuwie na zewnątrz weszłyśmy do niewielkiego sklepiku i zasiadłyśmy na potężnym, wygodnym materacu zajmującym całą powierzchnię . Ciekawy sposób sprzedaży. Klient musi się czuć wygodnie, może siedzieć, leżeć – ważne aby znalazł to czego szuka i był zadowolony. Bardzo mi się to spodobało. Sprzedawcy klęczeli na materacu razem z nami i co chwilę podawali nowe pudełka z kolorowym materiałem. Wiedziałam, że moje protesty na nic się nie zdadzą, Indira się uparła, aby mnie obdarować.
– Jak chcesz mi kupić sari, to takie do chodzenia na codzień. Nie chcę takiego jak na wesele, chcę takie w jakich indyjskie kobiety się ubierają do codziennych zajęć. I niech będzie różowo-zielone. – wytłumaczyłam bardzo precyzyjnie, bo inaczej siedziałybyśmy do wieczora oglądając tysiące wzorów.
Bardzo szybko wybrałam, które sari chcę, bo nie lubię za długo marudzić.
– Rajesh będzie niezadowolony, że kupiłam ci takie zwykłe sari. To nie jest ładne sari. – Indira była zniesmaczona.
– Ale mnie się podoba. To nie twój mąż będzie w nim chodził.
Niestety Indira była nieugięta i zmusiła mnie do wybrania sobie drugiego egzemplarza. Oczywiście jak już musiałam wybierać , to i tym razem chciałam takie zwyczajne. Spodobał mi się materiał w jasno- i ciemnoniebieskie paski. Twarz Indiry pojaśniała, ale nadal uważała, że wybrałam brzydkie sari, takie pospolite. No bo ja pospolita kobieta jestem!
Okazało się, że oprócz kilkumetrowego materiału dokupuje się jeszcze spódnice, oraz że trzeba uszyć choli na miare. Poszłyśmy więc do krawcowej, wzięła moje wymiary i pozostało mi czekać kilka dni, aż będzie gotowe.
***
Stan Andhra Pradesh podzielił się na dwie części. Byliśmy świadkami tego historycznego wydarzenia. Część bogatsza wokół Hyderabadu przyjęła nazwę Telangana, a pozostała część, bliżej Zatoki Bengalskiej pozostała przy starej nazwie. Mieszkańcy Kovvuru wyszli na ulicę.Strajkują, szkoły zamknięte. Ludzie są wściekli i sfrustrowani. Po odłączeniu się Hyderabadu czeka ich tylko jeszcze większa bieda.
Zajęcia w szkole odwołane z wiadomych powodów. Postanawiliśmy spędzić dzień z Indirą. Adam chciał spędzić dzień ze swoją adoptowaną na odległość córką – Pravalliką. Rozdzieliliśmy się.
Indira powitała mnie z gotowymi sari. Obydwa : różowo-zielone i to w niebieskie paski leżały na sofie gotowe do założenia.
Zaczął się rytuał. Najpierw różowa spódnica, na którą zostanie nawinięty materiał, potem zielone choli – musi być dopasowane i opięte, rękawki nie za długie. Stoję pół godziny i cierpliwie czekam, aż dwie kobiety upną na mnie kilka metrów delikatnego materiału. Sąsiadka przyszła pomóc. Zastanawiam się ile czasu zabiera im ubieranie tego każdego poranka? Nie ma to jak w trzy minuty założyć portki, jakąś bluzkę i gotowe. Nareszcie mam upięte na sobie sari.
– No to teraz idę na spacer po okolicy. – oznajmiam i zabieram dwójkę dzieci Indiry jako przewodników. Jędrek też idzie z nami.
Gorąco. Na pewno ponad czterdzieści stopni. Metry materiału plącza mi się pomiędzy nogami. Trzymam spódnicę jak arystokratka, podnosząc do góry , aby się nie przewrócić…Muszę jednak uważać, aby gołych nóg nie pokazywać….
– Zakryj plecy, przykryj brzuch, ukryj biust – Indira poprawia skrupulatnie fałdy mojego indyjskiego stroju.
Tutejsze dzieciaki dołączają do naszego grona i chętnie pozują do zdjęć.
Po powrocie Indira sugeruje, abym założyła drugie sari. Ponownie ten sam rytuał i te same wyrazu zachwytu na mój widok. Tym razem odwiedzam sąsiadów Indiry i Rajesha. Zaglądam do domów. Siadamy sobie na schodkach i robimy pamiątkowe fotki. Chętnie pozują. Indyjskie matki, ciotki, kuzynki, babki…Posiadziałabym sobie z nimi dłużej i pogawędziła, gdybym znała ich język…
Błysk w oczach na widok roweru i szybkie działanie. Już pedałuję na rozklekotanym, pozdawionym hamulców gracie. Sari wkręca mi się w koła…Hamuję szurając klapkami po betonie…Oj, mało brakowało, a zrobiłabym z siebie pośmiewisko ryjąc nosem po chodniku…
Lunch. Na liściach bananowca ugotowany ryż, do tego pinaktne sosy w foliowych woreczkach, całość zawinięta w gazetę. Cieszę się, że żadne z nas nie ma żołądkowych sensacji. Zażywamy Multilac, pijemy Coca Cole i modlimy się przed posiłkami. Dzięki Bogu za zdrowe żołądki w Indiach !
Czas się pożegnać. Ravi przyjechał na motocyklu, aby nas zabrać. Smiley płacze i nie chce mnie puścić.
– Jeszcze godzinkę! Niech Sylka zostanie jeszcze godzinkę ! – błaga dziewczę
Ravi mięknie i zabiera tylko Jędrka. Wróci po mnie za godzinę.
Zostaję z rodziną Indiry, z sąsiadkami, z dzieciarnią na chodniku.
– Tańcz Sylka! Tańcz!
Co mam tańczyć? I tak bez muzyki? Mogę zaśpiewać „Krakowiaczek jeden” i zatańczyć nasz ludowy taniec- wpadam na pomysł
Zaczyna się szaleństwo! Śpiewam, tańczę razem z dzieciarnią. Niebieskie sari fruwa we wszystkie strony pokazując moją goliznę całemu światu. Indira łapie się za głowę. Co chwila podbiega poprawiając na mnie materiał. Chcieliście, żeby Sylka tańczyła, no to Sylka tańczy . Tańczy w sari krakowiaka z Hindusami ! Raz się żyje i trzeba się z życia cieszyć. Cieszymy się wszyscy razem .
Za rok zatańczę oberka!
Komentarze
Prześlij komentarz