Kathak Kendra w Delhi

Wieczorem ląduję w Delhi. – Czekam na Ciebie przed drugą bramą – oznajmia Artur przez komórkę. Podążam za tłumem. Jeden etap mojej podróży za mną. Południe Indii pozostanie teraz tylko w moich wspomnieniach. Tęsknię, pochlipuję z tęsknoty…Ale cóż, i tak dobrze, że w ogóle tam byłam, że mogłam na własne oczy zobaczyć te wspaniałe dzieci, przytulić je, dać im trochę radości… Z rozmyślań wyrywa mnie znajomy widok. Czupryna jak u mojego najstarszego syna, wielkie niebieskie oczy i smukła sylwetka. Niezwykle urodziwy, młody człowiek macha do mnie ręką. To Artur Przybylski, polski tancerz kathaku. Będę u niego dwa dni. Wypiorę brudy, pogadam sobie z rodakiem, spędzę czas razem z nim na zajęciach w szkole artystycznej. Wieczór upłynął na zakupach, konwersacji i objadaniu się tortillą. Z pełnym brzuchem zasypiam, ubrana w dres i schowana w śpiworze. Zimno. – Jak ty możesz tutaj wytrzymać bez ogrzewania?! – wykrzykuję z korytarza, w którym leżę na plecionym łóżku. – Mam takie specjalne ubranie, takie które grzeje jak się je założy! – odpowiada głośno Artur ze swojego pokoju. Radzi sobie. Jest na stypendium w Indiach, wynajmuje mieszkanie. Tęskni za Polską. A ja dowiaduję się, że w Indiach może być naprawdę zimno.
Rankiem nastawiam pranie. Jedziemy motorikszą do szkoły kathaku. Pierwsze dwie godziny jogi spędzam czytając psalmy Dawida. Joga tutaj to zupełnie co innego niż w Europie. Jest ściśle związana z hinduizmem. Wszystko mnie w tej szkole ciekawi. Najbardziej podobają mi się etniczne instrumenty : sarangi, harmonium, pakhawaj i inne. Muzycy przychodzą i grają, tancerze się rozgrzewają. Moje oko cieszy się ich widokiem. Bardzo lubię kathak, nie mogę oderwać od nich wzroku. Na podwyższaniu siedzi guru i pełnymi wdzięku ruchami pokazuje tancerzom jak mają się poruszać. Trochę się czuję jak słoń w składzie porcelany. Nie znam tutejszych zwyczajów. I znowu strasznie mi zimno w tych murach, moje nogi są jak z lodu. Wszyscy biegają na boso. Ubrałam baletki, no bo to już nie buty, ale coś więcej niż skarpety. Nagle widzę zbiegowisko wokół Artura. – Eh, sugerują, abym Ci powiedział, żebyś ściągnęła buty…- w środku mnie coś się zagotowało , ale ściągam baletki, nie chcę Arturowi robić więcej „siary”. Nie patrząc na gafy jakie strzelam w Kathak Kendra, jestem szczęśliwa mogąc tu być. Chętnie sama bym potańczyła…ale mogę tylko patrzeć i filmować. – Chcesz iść dziś wieczorem na dużą imprezę? Będzie tam guru Biruji Maharaj i cała śmietanka artystyczna Indii. To będzie memoriał poświęcony Raviemu Shankarowi. Oczy mi się świecą. Okazało się, że to była wielka uczta artystyczna dla duszy. Taniec piękny, a muzyka?! Moje uszy doznawały rozkoszy słysząc sitar, tablę i inne etniczne instrumenty grane przez geniuszy, po prostu mistrzów na światowym poziomie! Najpiękniej brzmiały skrzypce. Nie wiedziałam, że tak można wydobywać z nich dźwięk. Brzmiały jak sarangi, choć troszkę delikatniej. Byłam zauroczona i nabrałam ochoty na ponowne granie na tym instrumencie.. Rozmarzyłam się, że na indyjskich nabożeństwach chciałabym słyszeć właśnie taką muzykę, a nie sztucznie brzmiące keyboardy. – Kurde, wszystkie baterie mi padły! I w komórce i w aparacie! – (potem okazało się, że miałam cały czas baterię zapasową do aparatu, w pokrowcu…ale o tym tego wieczoru nie pamiętałam.) Tak więc nie mam niestety ani jednego zdjęcia z tego pięknego wydarzenia. Wracamy luksusowym samochodem. Podwozi nas sam guru, też z rodziny Maharaj. Bardzo miły i sympatyczny. Dzisiaj grał na scenie na pakhawaj. Rozmawiamy na temat przedstawienia. Przed północą jesteśmy na miejscu. Ciuchy się wyprały. Rozwiesiłam na suszarce. – Włączę wentylator pod sufitem, szybciej wyschnie- proponuje Artur, a ja czarno to widzę. W Delhi temperatura wynosi w dzień 16 stopni, a w nocy spada do 2 stopni. Mury zimne. Rankiem moje pranie jest tak samo mokre jak wieczorem. Spakuję je do reklamówek i upchnę w plecaku. Rozwieszę w Amroha. Noc spędzam na wrzucaniu fotek na Facebook. – Ciebie kobieto całkiem pogięło ! – Artur z dezaprobatą kręci głową przebudziwszy się w nocy i zastawszy mnie ślęczącą nad ekranem komputera. Ale ja przecież muszę… Kolejny dzień w szkole kathaku. Wzięłam ze sobą wszystkie moje manele. Jeszcze tylko pyszny indyjski obiad zatłoczonej restauracji. Zjadam swoją porcję i Artura. On apetytu nie ma. Hmmm, ja za to mam za dwóch! Sonu i Pinky już po mnie przyjechali, zabiorą mnie do Amroha, wynajętym samochodem. Przyjacielski uścisk i krótkie pożegnanie z Arturem – nie domyślam się jeszcze , że za 5 dni znowu będę się z nim widzieć…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespodziewane przeprosiny "pana bajkopisarza"

Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach

Dlaczego przestałam podróżować?