Dommeru - niedzielne nabożeństwo
Otwieram oczy. Gdzie ja jestem? Indie ! Jestem w Indiach! Poranna euforia. Z zewnątrz dochodzą jakieś śpiewy. Indyjska muzyka, słyszę „Kryszna, Kryszna” – to pewnie z pobliskiej świątynki.Wyglądam przez okno – gdzie jest słońce? Myślałam, że tutaj będzie gorąco już od samego rana. A tu szaro, wydaje się, że jest zimno.Godzina 7.00, za czterdzieści minut ma po mnie przyjść Ravi i pokazać mi Kovvur. Sprawdzam na swoim ciele czy nie mam śladów od ugryzień moskitów. Specyfik, którym się wysmarowałam poprzedniego wieczora zadziałał i pozostałam nietknięta. Witam się z gospodynią. Pytanie: czy chcę idli na śniadanie? Jakimś cudem zrozumiałam o co jej chodzi, gdyż mówiła w języku telugu, ale sugestywnie machała rękami, pokazywała mi jakieś nasiona, naczynia itp, itd.
-Idli? Idli? – pytała się, pokazując ręką gest wkładania sobie jedzenia do ust.
Zrozumiałam, że Indira będzie specjalnie dla mnie szykowała indyjską potrawę. Git ! Ale ja proszę o kawę! Tzn przynajmniej wrzątek do mojej saszetki Nescafe 3w1.
Nie próżnuję. Wybiegam na zewnątrz z aparatem, fotografuję i filmuję co tylko się da. Wcale nie jest zimno. Jest całkiem ciepło, przyjemnie, ale nie gorąco. Założyłam indyjskie spodnie, które używałam w Polsce do zajęć z tańca orientalnego. Tutaj wzbudziły zachwyt i podziw, że niby tak szykownie się ubieram. Nie ubieram się wcale szykownie, po prostu nie chciałam się w dżinsach ugotować. W ostatniej chwili wrzuciłam do plecaka szarawary. Okazały się w Indiach bardzo przydatne i wygodne. A to, że wywołały niezamierzony efekt uznania mojego gustu i stylu, wcale mi nie przeszkadzało. Dach domu Indiry jest miejscem zabaw dla dzieci. Dookoła rozpościera się egzotyczny widok palm kokosowych, bananowcw i pól ryżowych.
– Chwała Ci Boże ! Dziękuję z całego serca, że mogę tu być, że moje oczy mogą to oglądać !
Niezmiernie mnie ciekawiło życie jakie tutaj ludzie wiodą. Zauważyłam wiele chat pokrytych liśćmi palmowymi. I oto kobiety na zewnątrz myją aluminiowe naczynia, piorą ubrania, myją zęby… zwykły niedzielny, indyjski poranek. Czasem filmuję z ukrycia, a czasem zagaduję, pytam się czy mogę je sfotografować. Śmiech, lekkie zawstydzenie, ale w rezultacie nie oponują.
Godzina 8.00, nie ma śniadania, nie ma Raviego. Indira zajęta jest nawlekaniem jakichś drobnych, białych i pomarańczowych kwiatków na nitkę. Wyrażam swój podziw dla jej kunsztu. Moja Nescafe pokrzepia mnie z rana. Wreszcie grubo po ósmej zjawia się Ravi i zabiera mnie na długi spacer. I znowu wytrzeszczam oczy, nie dowierzam. To tak tutaj ludzie żyją? Gruz, śmieci, obdrapane i rozwalające się budynki, dzieci biegające boso po uliczkach, słoma, krowy, bawoły, psy bezpańskie. Tutaj jakiś krawiec przed maleńką chatką pokrytą strzechą z palmowych liści, rikszarze, sklepikarze, uliczni sprzedawcy warzyw . Życie się toczy. I już nie wiem, czy to ja ich oglądam czy oni oglądają mnie?
Zawędrowaliśmy na dworzec kolejowy. Akurat przejeżdżał zatłoczony pociąg. Ludzie bacznie mi się przyglądali. Nie tylko ubiorem się wyróżniałam, ale też karnacją. Byłam wyraźnie jaśniejsza od nich. Zauważam budynki różnych kościołów, misji chrześcijańskich.
– W naszym regionie chrześcijan jest 2% – oznajmia Ravi, intonując pobożną pieśń.
– Aradhna, Aradhna… – próbuję mruczeć z nim pod nosem, ale nie znam telugu. On też przestaje, widząc, że nie ma we mnie kompana. Ale domyślam się, że to jego nawyk. Cały czas ktoś do niego dzwoni, non stop trzyma telefon komórkowy przy swoich prawym uchu.
– Ludzie wiedzą, że przyjechałaś, pytają o ciebie i pozdrawiają …
– To miłe – myślę sobie. To nawet bardzo miłe. Przyjechałam tylko zobaczyć jak żyją, a oni tak bardzo mnie tutaj honorują…Nigdy w życiu nikt mnie tak nie traktował…
Nagle słyszę dźwięk motocykla. To Sunil przyjechał, żeby zabrać mnie na nabożeństwo do Dommeru, odległego o 16 km.
– Zaraz, zaraz. Indira robi idli! Musimy najpierw jechać na śniadanie! – prawie krzyczę przerażona, że spędzę następne parę godzin o pustym żołądku.
– No dobra, niech Sunil zabierze najpierw Ciebie do Indiry, a potem przyjedzie tu po mnie .
Wskakuję na motocykl, siadając okrakiem za kierowcą.
Indira kończy przygotowywanie idli. Za chwilę zjawia się reszta gawiedzi. Sadzają mnie za stołem i podają potrawy. Ja oczywiście każę im siadać ze mną. Patrzą jak jem. Śmieją się z powodu moich reakcji kiedy próbuję po raz pierwszy pikantnych sosów, dodatków do ryżu.
– To wcale nie było ostre – zapewnia Indira. A ja myślę, że było piekielnie ostre! Coca cola, dajcie mi Coca Coli !
– Dziękuję, już nie jestem głodna.
W tym momencie towarzystwo z wielkim apetytem zabrało się do zjedzenia tego co pozostało, widząc że ja nie będę już kontynuować.
– O kurna, dobrze, że im coś zostawiłam! – myślę sobie. Gdybym pozwoliła zaszaleć mojemu łakomstwu, to byliby głodni! To się nazywa indyjska gościnność. Gość musi się najeść, gość jest najważniejszy !
Po śniadaniu Indira ciągnie mnie do pokoju. Pokazuje moją bluzkę. No tak, ramiona mam zakryte falbanką, ale pachy golusieńkie! Pokazuję jej zwykły, niebieski t-shirt. Przyklaskuje zachwycona. I wiem, że tak mam się ubrać do kościoła. Następnie zakłada chustę na moje ramiona, w taki sposób, aby zakrywała mój biust. Ok, rozumiem. Teraz mogę iść na nabożeństwo. W tym momencie Indira zmierza do mnie z przepięknymi girlandami oszałamiająco pachnących biało-pomarańczowych kwiatków i przypina je do mojego warkocza!
– Wow! To dla mnie ? Myślałam, że robisz te girlandy na jakąś okazję, a to specjalnie dla mnie?! – Indira kiwa radośnie głowa, a ja ściskam ją i całuję. Udało jej się zdobyć moje serce
na zawsze!
– Dobra Sylka, bierz laptop pod pachę, bo będę go potrzebował i siadaj na skuter. Jedziemy na nabożeństwo do Dommeru. – oznajmia Ravi. Poprzedniego wieczoru przywiózł mi swój laptop, abym mogła załadować zdjęcia na Facebooka. Posłusznie siadam okrakiem na skuterek z plecakiem na plecach, laptopem pod pachą i chustą na ramionach.
– Nie, nie w ten sposób – mówi Ravi i pokazuje mi jak mam usiąść. Bokiem, trzymając nogi po jednej stronie. Grzecznie siadam jak należy i ruszamy.
Skuter pędzi jak oszalały. Moja biała chusta powiewa na wietrze. Siedząc boczkiem ściskam mocno laptop zawinięty w reklamówkę, aby się nie wyślizgnął. Z hukiem mijają nas ledwo trzymające się autobusy, ciężarówki, dżipy. Trąbią na nas bezustannie. Ubezpieczenie! Jak dobrze, że wykupiłam ubezpieczenie!
– Jezu ufam Tobie ! Wierzę, że nic mnie w tych Indiach nie rozjedzie !
Wjechaliśmy w niebieską bramę, na posesję starannie pomalowanego domku. Ravi prawie przewróciłby się, ale szybko zeskoczyłam i tragedii nie było.
– To jest budynek kościoła i miejsce gdzie teraz będą nocowały dzieci.
Ravi jest prezesem Nice Mission, która ma pod sobą sierociniec First Fruit Home i szkołę podstawową Vidya Jyothi w Dommeru. W ewangelicznym kościele piastuje urząd pastora, chociaż jest jeszcze stosunkowo młody. Ma 28 lat. W tym roku zamierza poślubić czarnooką piękność ze swojej miejscowości, Vineethę, a ja życzę im wiele, wiele szczęścia.
– Chodź, tutaj są dzieci.
Ściągam moje srebrne sandały.Trochę to trwa. Na nic mi one tutaj, bo co chwilę trzeba ściągać buty. Jedyne użyteczne obuwie w północnych Indiach to klapki.
Podbiega do mnie gromadka prześlicznych dzieci witając się grzecznie ze mną. Następnie poznaję rodziców i siostrę Raviego. W budynku kościelnym pomaleńku zgromadzają się kobiety. Siedzimy na podłodze, na materiale, z którego robi się worki. Powoli sala się zapełnia. Ja siedzę w kąciku, ale i tak wzbudzam zainteresowanie. Ludzie, których nigdy dotąd nie widziałam posyłają mi serdeczne uśmiechy. Gdy sala jest już pełna rozlegają się dźwięki bębna, tamburyna, kobiety przepięknie intonują pieśni. Pozostali klaszczą wybijajc przeróżne rytmy. To nie jest klaskanie na raz, tak jak w Polsce, ale cały, bogaty zbiór najróżniejszych rytmów.
Bębniarz jest bardzo dobry. Konga swoim dźwiękiem dotykają mojego wnętrza, pobudzają do tańca, ale poruszam tylko delikatnie ramionami…bardzo delikatnie…prawie wcale….ale w środku szaleję tanecznie. Jednak dźwięki keyboarda zgasiły nieco moje uniesienie wewnętrzne. Mam na keyboardy alergię. Moje uszy nie tolerują dźwięków fletu, gitary, czy trąbki z tych klawiszowych instrumentów. Ale cóż…znoszę to jakoś. Skupiam się na śpiewie, bębnie, wyklaskiwanych rytmach. Keyboard dla mnie nie istnieje. Słucham bardzo długiego kazania jednego pastora, potem sadzają mnie na środku, słucham bardzo długiego kazania drugiego pastora. Mija druga godzina, ale ludzie słuchają. Dzieci jedynie się trochę niecierpliwią. Kwiaty od Indiry w moich włosach roznoszą przecudną woń. Poproszono mnie o podzielenie się paroma słowami. Mówiłam krótko, ale chciałam, aby zapamiętali to jedno, że jest żywy Bóg, który spełnia marzenia. I właśnie spełniło się moje marzenie, wypełniła się Boża obietnica, że pewnego dnia będę w Indiach i oto jestem. Czułam, że mówię prosto do ich serc. Boża radość i Boża obecność były namacalne w tym miejscu.
W radosnym nastroju zostałam poproszona o przecięcie wstęgi dla nowo otwartego miejsca na sierociniec.
Po ostatniej powodzi, dzieci nie mogły już dłużej spać w budynku szkoły. Dlatego rodzina Raviego zwolniła dwa ciasne pomieszczenia w swoim domu, aby mogły tam mieszkać dzieci. Część będzie też spała w budynku kościelnym.
– Gdybym miał piętrowe łóżka, to mógłbym pomieścić więcej sierot… -marzy Ravi. Dzisiaj dzieci śpią na workach czy matach, na betonowej podłodze…
Wchodzę do ciasnych pokoików, widzę dzieciarnię siedzącą po turecku, każdy ma na talerzu trochę ryżu. Jeden z pastorów nakłada im z wiadra jakiś sos. Młody chłopak nalewa im wodę.
– A teraz ty połóż im jajko na talerzach. To taka tradycja…
Usiłuję szybko przemyć ręce moim antybakteryjnym żelem, ale oni mówią że w porządku, po prostu mam nakładać jajka na talerze i tyle.
– Jajko to najwartościowszy pokarm – mówi mi potem Ravi.
A ja do dziś „pluję sobie w brodę”, dlaczego tamtego dnia na obiedzie nie zjadłam białka, tylko samo żółtko…Dali mi przecież też jajko, nieważne że zostawili na nim dwa brudne ślady po palcach. To był najwartościowszy pokarm ! A ja go zlekceważyłam…. No cóż, zanim człowiek nauczy się zwyczajów innej kultury popełnia wiele gaf…
Komentarze
Prześlij komentarz