Z wizytą u wdów i sierot Sargodhy
Dzisiaj jest czwartek, 9 października 2014. Zaplanowałam, że odwiedzę rodziny, którym nasza Fundacja pomaga. Spędzę czas z dziećmi, porozmawiam z wdowami, na pewno będzie bardzo miło. Zahid zapewnia od rana, że zaraz pojedziemy, ale najpierw trzeba było pójść na posterunek policji…w sumie pokonać samochodem spory kawałek. Potem kręciliśmy się po bazarze, też dużo czasu zeszło. Teraz siedzimy w pokoju popijając herbatę masalę i nikomu się nie śpieszy….Zaczyna się we mnie coś gotować…jestem zdana na moich przyjaciół, sama nie dotrę do rodzin. Dla nich czas płynie po pakistańsku. Wolno i leniwie. Siedzą, żartują…a za oknem się ściemnia!
– Czialo, czialo, czialo! – wykrzykuję słówko, którego się nauczyłam, a które odpowiada naszemu „dawaj, dawaj!”. Klaszcząc przy tym w dłonie ponaglam pastora Hizkiel oraz kierowcę, aby ruszyli tyłki i zawieźli mnie tam gdzie chcę.
Pierwszych kilka rodzin mieszka nieopodal. Przygotowuję kwotę jaką zaraz wręczę wdowie i wsadzam do kieszeni. Tuż przed bramą jej domostwa okazuje się, że kieszeń mam pustą! 2000 rupii to równowartość 20 dolarów…Rozglądam się wokoło…Parę metrów ode mnie stoi motocyklista wraz z grupką mężczyzn, pochylając się nad jakimś skrawkiem papieru. Idę w ich stronę. Zahid mnie dogania.
– Co się stało?
– Zgubiłam całą dotację jaką miałam przekazać wdowie…
Zahid dociera do mężczyzn i odbiera im, jak się okazuje, banknot o nominale tysiąca rupii…cały w strzępach….
– Drugiego tysiąca nie znalazłes?
– Nie, ale ten może mi w banku wymienią….
Przygotowuję kolejne 2000 rupii…moja wina, kasy nie powinnam wsadzać do kieszeni….
– Bogata jesteś…- Zahid z politowaniem kręci nade mną głową….
Obawiałam się, że coś zgubię w Pakistanie, bo to moja przypadłość …ale dobrze, że paszport i karty kredytowe cały czas mam przy sobie…
Lekko poirytowana, jednak bardziej ciemnościami panującymi dookoła niż stratą pieniędzy, odwiedzam przeraźliwie nędzne domostwa, usiłłuję zrobić zdjęcia …marna dokumentacja…Chciałam odwiedzić moich faworytów, trzy sierotki, ale gdy dotarliśmy tam wszyscy pogrążeni byli we śnie. Przebudzone dzieciaki nie wiedziały o co chodzi. Pluszowe zwierzaczki i czekoladowe monetki rozweseliły ich twarze.
– To jest mała kwota jaką dostajecie, ale czy pomaga?- pytam ciotki sierotek.
– O tak! Bardzo pomaga! – kobieta kładzie rękę na swoim sercu i wznosi dziękczynny wzrok ku niebu.
Jedziemy dalej w ciemnościach, klucząc wśród niebywale wąskich uliczek ubogiej wioski.
– Rodzina, do ktorej teraz pójdziemy nie jest pod opieką Fundacji, ale chcemy abyś ich odwiedziła….
Myślę o niewielkim budżecie jakim dysponujemy….Słyszę historię o kobiecie, która parę miesięcy temu została śmiertelnie porażona prądem podczas wieszania prania…osierociła sześcioro dzieci….W eskorcie sąsiadów, którzy nagle pojawili się niewiadomo skąd wchodzę na podwórko. Ktoś wręcza mi jakiś świstek papieru…
– Tu jest to miejsce gdzie zginęła, a to są jej dzieci….
Widzę gromadę kilkuletnich, brudnych, obdartusków….gula w gardle…łzy w oczach….Wchodzę do małego pomieszczenia. Na łóżku leży chlopczyk z zabandażowaną ręką, po policzkach siedzącej obok niego babci plyną łzy. Przytulam ją i już nie mogę opanować szlochu jaki wydobywa się z mojego gardła.
– Ten chłopczyk chciał uratować matkę, stracił połowę dłoni…- ktoś mi objaśnia.
Z trudem hamując spazmatyczny szloch, wyciągam z portfela wszystko co mam, z plecaka resztę czekoladek i już wiem, że tę rodzinę też wezmę pod swoje skrzydła.
Do głębi wzruszona wychodzę na zewnątrz. Zatrzymuje mnie młody mężczyzna.
– Chciałem zarekomendować tę rodzinę, dlatego wręczyłem pani to pismo. Jestem sąsiadem. Oni naprawdę zasługują na pomoc, im naprawdę pomoc jest potrzebna!
– Już nie trzeba rekomendacji..- cicho zwracam się do niego.
– Już załatwione. Będą otrzymywali pomoc.- potwierdza Zahid uspokajająco, kładąc mężczyźnie rękę na ramieniu…..
Komentarze
Prześlij komentarz