Warsztaty plastyczne i zabawy taneczne w Dommeru - cz.1

W szkole zrobiło się kolorowo. Jaskrawozielone i jaskraworóżowe kartki leżą na podłodze, na piętrowych łóżkach. Obok nich dzieci ze skrzyżowanymi nogami. Każde trzyma w ręce pędzel i zanurza go w maleńkich farbkach. -Najpierw trzeba pędzelek wsadzić do wody, potem delikatnie nałożyć farbę i na kartkę – instruuję maluchów jak trzeba malować. Malowidła nie są wyszukane, schematyczne, proste. Ale nie ma co się dziwić, te dzieci na co dzień takich zajęć nie mają, więc nie mogą kształcić swoich umiejętności. Wodę musiałam nalać do blaszanych kubków, z których dzieci piją w szkole. Rano miałam w ręce torbę z jednorazowymi kubkami, ale wyrzuciłam ją razem ze śmieciami na wielka stertę odpadów znajdującą się koło domu. Czyżby początki demencji? Ehh, nie będę krakać…. Teraz muszę improwizować… Blaszane kubki porządnie wypłuczę wodą ze studni i dzieciaki będą mogły znowu z nich pić. Nauczycielki są zachwycone, malują razem z dziećmi. Wygląda to jak terapia grupowa. Wszyscy zadowoleni, z przyklejonym uśmiechem na twarzy, skupieni na tworzeniu kolorowych postaci, kwiatków, ptaszków, statków, flag indyjskich itp. Koło mnie ustawia się kolejka. Dzieci wyciągają ręce po kolejną kartkę i jeszcze następną. Są artystycznie niewyżyte. Bardzo chętnie rozdaję kartki na prawo i na lewo. Każdy z zadowoleniem ogląda swoje dzieło. Jędrek pracuje ze starszą grupa. Robią malutkie obrazki, z których będą breloczki. I tutaj też nie ma arcydzieł, ale tworzą tak jak potrafią.
Przerwa na lunch. Jak zwykle ryż z ostrym sosem , kawałki wołowiny usmażone na skwarkę, oraz warzywa. Dzisiaj mama Raviego zrobiła przepyszne kawałki kalafiora w cieście z liśćmi curry. Rewelacja! Muszę tak przyrządzić kalafior jak będę w Polsce. Choć na pewno nie będzie to to samo. Po napełnieniu żołądka i dogodzeniu swojemu podniebieniu, mój wzrok padł na podpierający mur rower. Dorwałam go i zaczęłam jeździć jak szalona po wiosce. Musiałam uważać na chmary dzieciaków biegające za mną, niektóre to nie miały chyba nawet dwóch latek…Większość nie miała butów, a najmłodsze maluchy – majtek. Musiałam dać upust swojej energii i się wyszaleć na dość już zdezelowanym rowerze. Ludzie wychodzący ze swoich domostw pokazywali mnie palcami – co oznacza, że zrobiłam widowisko…. Wracamy do szkoły. Trzeba dzieciom czas zorganizować do czwartej. -Tańce tak, ale przywieźcie głośnik – mówię do ekipy Raviego. Nie ma sprawy, w kilka minut obrócili motocyklem przywożąc wielki głośnik. Mogłam więc podłączyć pendrive i zaczęło się pląsanie, skakanie, wyginanie, klaskanie z rozentuzjazmowaną dzieciarnią. Dziś jest 15 luty 2014, sobota – Lusia ma dziewiąte urodziny. Gromada ciągnie mnie na drugą stronę budynku. Na ścianie widnieje napis : „Happy Birthday to Lusia”, wokół niego kilka małych skromnych balonów. Pod ścianą stoi stół, a na nim maleńki torcik. – Z okazji urodzin twojej córki dzieci dostaną tort. Pokrój go i rozdaj.
Patrzę na prawie setkę latorośli tłoczących się wokół stołu i przełykających ślinkę na widok słodkiego tortu i myślę sobie , że chyba jakiś cud rozmnożenia by się przydał… No nic, biorę nóż i kroję każdemu po centymetrze ciasta..Widzę, że maluchy wcale się nie przejmują że za mało. Wystarczy im polizać, poczuć cukier w ustach i już są szczęśliwe… Wieczorem ponownie odwiedziliśmy Indirę. Przywiozłam z Polski suszone drożdże i zabrałam się do smażenia racuchów. Udały się ! Z indyjskiej mąki i indyjskich jaj wyszły polskie racuchy. Mąż Indiry – Rajesh, sąsiadki i sąsiedzi pałaszowali ze smakiem posypane cukrem pudrem smakołyki. Indyjski dom to dom otwarty. Ludzie przychodzą i wychodzą kiedy chcą. Ma to swój urok, natomiast trzeba zapomnieć o prywatności. Społeczeństwo indyjskie nie zna pojęcia – prywatność. Indira obłożyła moje dłonie i końce palców zrobioną domowym sposobem henną. Sama zerwała liście z krzewu mehendi rosnącego za domem, przyrządziła miksturę i gotowa papkę nałożyła na moje ręce i na stopy. I tak jak w tamtym roku czekałam godzinę aż henna wyschnie, oglądając „pasjonujący” bollywoodzki film…tzn ja oglądałam rodzinę i ich reakcje na kiczowate sceny, a oni pochłonięci byli akcją dziejąca się na ekranie telewizora. Kino bollywoodzkie to fundament indyjskiej kultury. Oczywiście współcześnie. Jędrek też dał sobie nałożyć hennę. Tutaj mężczyźni też ozdabiają ręce. Z pomarańczowymi znakami na dłoniach zasnęliśmy. Ponoć jak na drugi dzień henna nabierze ciemnoczerwonego koloru to znaczy, że ma się dobrego męża…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespodziewane przeprosiny "pana bajkopisarza"

Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach

Dlaczego przestałam podróżować?