Warsztaty kathaku z Arturem w Dommeru - cz.2

Wstaję poobijana. Od leżenia ma macie mam siniaki po obu stronach bioder. Do godziny pierwszej w nocy ładowałam fotki na Facebooka, delektując się ciszą panującą na zewnątrz. Ledwie przymknęłam oczy obudził mnie hałas bębnów, śpiewy, muzyka grająca na cały regulator. Wybiegłam na balkon. Która to godzina? Trzecia trzydzieści w nocy?! Zdrzemnęłam się tylko dwie godziny?! A Hindusi już wstają? Niemożliwe! Niestety, bardzo możliwe. Nasz dom usytuowany jest obok hinduskiej świątynki. Przed świtem wyznawcy szli w procesji, aby czcić swojego boga. Zamknęłam oczy, naciągnęłam śpiwór na uszy i próbowałam zasnąć. Z marnym skutkiem. Hałas dobiegający z ulicy tylko narastał. Miasto budziło się do życia. Gotuję czarną kawę na dwupalnikowej kuchence podłączonej do butli gazowej. Mamy chleb kupiony w Delhi, pasztet i szynkę konserwową przywiezioną z Polski, marmoladę i krem czekoladowy z Biedronki – również z ojczyzny. Ravi przynosi mleko w półlitrowych woreczkach, tak jak go prosiłam poprzedniego dnia. – Jest kawa chłopaki! Kanapeczki, proszę bardzo. Jedzcie i jedziemy do szkoły. Żółta motoriksza, lub jak kto woli tuk-tuk, czeka na nas pod domem. Humory nam dopisują. Adam ubrał jaskrawozieloną, wełnianą czapkę i ciepły polar, tego samego koloru. – Czapka to mój hełmofon, żebym głową nie obijał o sufit w tuk-tuku, a polar po to żeby mnie nie przewiało – tłumaczy z roześmianymi oczami. Upał, czterdzieści pięć stopni , a on założył wełnianą czapkę i polar ! To Ci oryginał ten Adam. Ale przynajmniej nie zginie w tłumie. Dojeżdżamy na miejsce. Dzieci usypały z kolorowego piasku napis : „WELCOME TO SYLKA FOUNDATION” Nie było mnie rok czasu. Te same buzie, ale wyrośnięte. Te same białe, przybrudzone mundurki. Na szyjach tabliczki identyfikacyjne na zielonych tasiemkach. Wyciągam z plecaka paczkę z balonami. Rozdaję każdemu dziecku i zachęcam do dmuchania. Płatki kwiatów lądują na moich włosach. To też należy do tradycji witania gości. Poranny apel. Ponad setka dzieci ustawia się na zewnątrz, aby rozpocząć dzień od krótkiej musztry. Przedstawiam moją ekipę . – Jędrek mój syn, będzie prowadził w szkole warsztaty z rysunku, Artur poprowadzi warsztaty z tańca kathaku, a Adam przyjechał odwiedzić Pravallikę. Dzieci siadają na ławkach wyniesionych na zewnątrz z przedsionka. Artur ubrany jest w tradycyjny strój hinduski – kurtę. Na nogach ma ghungroo, czyli dzwoneczki na sznureczkach owinięte kilkakrotnie dookoła kostek. Rozpoczyna swój kilkuminutowy pokaz kathaku. Pierwsze dźwięki muzyki, kilka tupnięć i już wiruje jak motyl. Ręce tańczą, nogi tańczą, włosy tańczą – lekko, zwiewnie, radośnie, z niebywałą wirtuozerią. Ravi z uznaniem kiwa do mnie głową. Uśmiecha się od ucha do ucha. Teraz widzi, że nie byle kogo przywiozłam. To jest taniec na najwyższym poziomie! Mistrzowski! Tak, chciałam aby dzieci zobaczyły prawdziwą sztukę. I cieszę się, że Artur zgodził się tu przyjechać jako wolontariusz. Po występie jedziemy na lunch. Nieopodal szkoły mieści się dom rodzinny Raviego, w którym oprócz jego rodziców mieszka około dwadzieścioro sierot. W obejściu stoi też bardzo skromny budynek protestanckiego kościoła. W nim odbywają się nabożeństwa, w nim też nocują czasem osierocone dzieci. Wchodzimy tam. Na środku stół zastawiony jednorazowymi talerzami z folii aluminiowej, aluminiowe kubki, aluminiowy dzbanek na wodę. Nie protestuję gdy domownicy obsługują nas, a potem stoją i patrzą jak jemy. Delektuję się przepysznym ryżem z sosem curry. I nareszcie mogę jeść rękami. -Tak dobrego żarcia dawno nie jadłem – przyznaje Artur cały szczęśliwy, który od dwóch lat studiuje w Delhi. Jędrek z Adamem też zadowoleni. – W Europie możesz sobie chodzić do indyjskich restauracji, ale nigdy nie będzie to tak dobre jak jedzenie zrobione w Indiach, z tutejszych produktów, przez tutejsze kucharki – kwituję Mama Raviego stoi patrząc jak nam smakuje, wysyłając raz po raz perliste uśmiechy, gotowa obsłużyć nas, gdybyśmy tylko czegoś potrzebowali. Taka tradycja. Wracamy do szkoły. Artur przejmuje grupę najstarszych uczniów. Ja znikam w głębi budynku….Budynku? Toż to jest rozpadająca się rudera! Dopiero teraz mam okazję przyjrzeć się bliżej warunkom w jakich mi przyjdzie prowadzić zajęcia plastyczne. Docieram do jednej z klas, gdzie w pomieszczeniu 4×4 metry mieszczą się dwa, blaszane łóżka piętrowe. Większa część dzieci siedzi po turecku na betonowej podłodze, trzymając tornistry na kolanach. (Ach, to jednak przynieśli tornistry !) Reszta dzieci siedzi na piętrowych łóżkach, po prostu na blasze, bez żadnych materacy. Wyciągam przywiezione bloki, kredki, papier kolorowy, nożyczki, kleje, zdmuchując przy okazji grubą warstwę żółtego pyłu pokrywającego blachę łóżek. Pył jest wszędzie. Wydaję z siebie niemy krzyk, odwrócona twarzą do ściany. Łzy same napływają do oczu wobec obrazu nędzy i biedy jaka tutaj panuje. Ale biorę się w garść. Chcę wnieść w tą beznadzieję trochę kolorów. Muszę zorganizować miejsce pracy. Proszę, aby dzieciaki usiadły w grupach. Wrzucają tornistry pod łóżka. Mają wykonać prace w grupach, narysować siebie , a ubranka wyciąć a papieru kolorowego i przykleić. Są chętne, radosne. Jak wygłodniałe rzucają się do wykonania zadania. Iskry radości w ich oczach pojawiają się gdy obrazek jest jest gotowy. Przyklejam go na ścianie przy pomocy specjalnej gumy, zakupionej w Polsce w papierniczym sklepie. Przez chwilę miejsce to zaczyna przypominać prawdziwą szkołę, z pracami uczniów wyeksponowanymi na ścianach. Zaglądam do Artura – chłopcy i dziewczęta powtarzają sekwencje tańca kathaku. Zaglądam do Jędrka : – Sylka zobacz, jakie piękne twarze namalował twój syn : gniew, radość, smutek, strach, zdziwienie. – nauczyciel jest zachwycony. Dzieci uczyły się rysować postaci wyrażające różne emocje. Wieczorem jedziemy do Indiry w odwiedziny. W tamtym roku nocowałam w jej domu. Wsiadamy do vana. Jedziemy jakieś dwadzieścia minut. Będąc na miejscu okazuje się, że Indiry nie ma. Poszła do swojej ciotki. Nici z wizyty. Wracamy. – Kurde, to nie mógł zadzwonić do niej wcześniej? – komentuje zdziwiony Artur – Nie, bo to są Indie. Umawianie się na godzinę to sprawa bardzo względna…może komuś przyjść nagle ochota na zrobienie tego czy owego , lub pójście tu i ówdzie i koniec – sama się dziwię, że Artur się nadal dziwi… Po powrocie nasmażyłam stertę naleśników. Chłopaki smarowali marmoladą z Biedronki i kremem czekoladowym. Adam naprawił leżak stojący w moim pokoju, za co byłam mu bardzo wdzięczna. Nie wyobrażałam sobie kolejnej nocy na twardej podłodze. Spanie na wznak na leżaku jest o wiele lepsze. Szkopuł w tym, że leżąc na plecach chrapię jak parowóz. Ale to już nie był mój problem. To był Adama problem, który przez cienką ścianę wszystko słyszał i musiał znosić moje głośne chrapanie. Trudno, w życiu lekko nie jest.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespodziewane przeprosiny "pana bajkopisarza"

Wspomnienia z wizyty w Aarti Home w Kadapie, w Indiach

Dlaczego przestałam podróżować?