Jeden dzień w Delhi
– Helloooo young man!!! – na widok Artura ręce same klaszczą. Młodziutki, przystojny tancerz – normalnie aplauz na wejście. Pachnie szamponem do włosów. Chyba dopiero co wyszedł spod prysznica.
-To Artur, to mój syn, to Adam – wymiana uścisków dłoni i pakujemy się do taksówki.
– Co on robi? – pytam Artura, gdy w środku miejskiego korka ulicznego kierowca zatrzymuje się i idzie na pobocze.
– On się musi wysikać…a teraz umyje ręce…on ma czas – i rzeczywiście, po załatwieniu swojej potrzeby kierowca wyciąga butelkę z wodą, polewa sobie ręce i starannie opłukuje.
– Czyścioszki te Hindusy, chociaż w takim syfie żyją….- wtrącam swoje co nieco, patrząc na sterty śmieci walające się na poboczach.
Kiedy rok temu byłam w Indiach, mężczyźni załatwiający swoje potrzeby na skraju dróg aż tak bardzo nie przykuwali mojej uwagi jak w tym roku. Może zaczęło się to od tego taksówkarza…
Dojeżdżamy na miejsce. Kilka schodków i już jesteśmy w mieszkanku Artura. Rzucamy bagaże. Jest poranek. Głód zaczął chłopakom doskwierać.
– No to Coca Colę trzeba kupić i coś do jedzenia.
Idziemy do najbliższego sklepiku. Spogląda na nas dwóch ospałych sprzedawców, zdziwionych, że ktoś w ogóle wszedł do pomieszczenia…
– To masło kosztuje tyle, te herbatniki kosztują tyle, a Thumbs Up kosztuje tyle – objaśnia Artur hinduskiemu sprzedawcy. Coca Coli nie było.
Tak, robienie zakupów w Indiach różni się od robienia zakupów w Europie – sprzedawców jest od groma, zazwyczaj nie wiedzą co ile kosztuje, są nierozgarnięci i sprawiają wrażenie zdziwionych, że ktoś w ogóle przyszedł do ich sklepu …Na tagowiskach jest inaczej, tam sprzedający są nachalni i wciskają przechodniom każdy produkt namawiając do jego kupienia.
Ale w mieście w sklepikach – to klient musi być przytomny, stanowczy i objaśniać sprzedawcy co ten ma zrobić.
Artur usmażył pyszne omlety. Za swoje kulinarne poczynania ma u mnie plusa. Chłopaki się najedli. Adam wyciaga laptopa i już serfuje po internecie.
– Nie ma czasu! Zaraz tu będzie Aneel. W planie wycieczki jest zwiedzanie Delhi. Jedziemy zwiedzać!
Jędrek najchętniej położyłby się spać, Adamowi też się nie chce. Ale ja jestem niewzruszona.
Tupię nogą i pokrzykuję na Jędrka.
– Matka, nie denerwuj się – uspokaja mnie Artur ze swoim śląskim akcentem. Wszedł w rolę mojego przyszywanego syna. Ok, więc matkuję od tej chwili każdemu.
Aneel zjawił sie punktualnie. Zrobił nam pamiątkowe zdjęcie i zabrał się do obwożenia nas po wskazanych przez Artura miejscach. Młody tancerz miał jeszcze jakieś tam zajęcia więc nie pojechał z nami zwiedzać miasta…a może mu się nie chciało po raz pięćdziesiąty oglądać tych samych miejsc. …
My natomiast podziwialiśmy Delhi po raz pierwszy i wydawaliśmy z siebie odgłosy zachwytu. To była ekspresowa wycieczka.
– No to macie 10 minut na zobaczenie India Gate i jedziemy dalej – oznajmił Aneel i kazał nam wysiąść z auta.
Popędziliśmy z tłumem przez ulicę, bo to wielka sztuka przejść w Delhi na drugą stronę jezdni.
Kilka zdjęć. Odpędzanie się od natarczywych Hindusów usiłujących sprzedać jarmarczne gadżety.
– Henna, henna – mówi kobieta z tubką w dłoni, błagalnym wzrokiem prosi o jedną rupię.
Ingnoruję. Ale potem przypomninam sobie jakiś reportaż o żebrakach sprzedających w Indiach co się tylko da zagranicznym turystom, więc rezygnując z henny, wciskam jej monetę w dłoń. Natychmiast, jak na zawołanie zlatuje się chmara kolejnych kobiet z tubkami henny w dłoniach. Szarpią mnie za rękaw marynarki. Też chcą rupię.
– Uciekamy do auta ! – wydaję chłopakom komendę. Na szczęście pojawia się Aneel. Szybko wskakujemy do samochodu. Żebracy stukają w szybę. Odjeżdżamy.
Mamy godzinkę na zobaczenie budynku Parlamentu i okolic. Nawet całkiem tu ładnie. Dużo kwiatów, jak w ogródku u mojej babci. Na potężnym skwerku odpoczywają hinduscy żołnierze. Sporo ich tutaj…wiadomo, rząd, parlament itd. Godzinka szybko mija. Wracamy do samochodu.
– To nie będzie Tadż Mahal, ale też piękny grobowiec – mówi Aneel zatrzymując się przed bramą wiodącą do Humayun’s Tomb.
Chłopaki ledwo trzymają się na nogach, oczy same im się zamykają z niewyspania. Ale widok pięknych budowli dodaje im skrzydeł. Chciałoby się tutaj pobyć dłużej i przy słonecznej pogodzie. Słońca dziś brak.
Następnie zaliczyliśmy Lodi Garden – piękny ogród z pięknie śpiewającymi ptakami i parami obściskującymi się po krzakach….
Żołądki dawały nam już o sobie znać. Aneel zawiózł nas na jakiś market, ale poszliśmy chyba nie w tą uliczkę. Najważniejsze, że znaleźliśmy świetną pizzerię. Jędrek był zachwycony. Ja odetchnęłam z ulgą, że dziecko się naje. Restauracja była bardzo przyzwoita, tylko piekarzy ciut za dużo. Za ladą było ich chyba z dziesięciu. Jeden robił pizzę reszta stała i się na niego patrzyła….
– Co chcesz?…Chłopaki przynajmniej mają pracę i o to chodzi…- stwierdził Adam popijając gorącą czekoladę.
Ciemno się zrobiło, włóczyliśmy się jeszcze po jakichś sklepikach, butikach. Jakoś mnie to nie podniecało, natomiast Adam przebierał w pamiątkach, pocztówkach – wydawał kasę na prawo i lewo.
– Jak tak dalej będzie to za dwa dni pozbędziesz się całego majątku. – ironizuję.
Ale Adam był przygotowany na każdą sytuację. Kupowanie drobiazgów to jego pasja.
Potem dzieli się nimi z każdym, kto wzbudzi jego sympatię. Po prostu człowiek z sercem na dłoni. Jędrek zajęty był kręceniem krótkich filmików.
Po raz kolejny odwiedziliśmy publiczny szalet. Toalety to bardzo ważny punkt programu. Dobry organizator musi zapewnić wycieczkowiczom załatwienie swoich potrzeb w godnym miejscu. Nie braliśmy przykładu z indyjskich mężczyzn i brać nie będziemy
Komentarze
Prześlij komentarz