Sześć dni w Amroha
Późnym wieczorem docieramy do Amroha, w stanie Uttar Pradesh. Na parterze kamienicy pastor Sonu z żoną i bratem wynajmują czteropokojowe mieszkanie. Dostaję apartament z wielkim łożem. Gospodarze szanują moją prywatność. Wieczory spędzam na wrzucaniu zdjęć na Facebook i komunikowaniu się z rodziną. Sonu użyczył mi swój laptop. Jestem traktowana jak gość honorowy. Każda moja próba zrobienia czegoś jak np. pranie, prasowanie, mycie naczyń spotyka się z ich wielkim sprzeciwem. Pinky gotowa jest służyć mi na każdym kroku, co z kolei wywołuje mój sprzeciw i tak ze śmiechem kontynuujemy tę zabawną przepychankę.
Ekipa pastora Sonu codziennie jeździ do oddalonych nawet o 200 km wiosek, aby dzielić się ewangelią, modlić się o ludzi, pomagać im w ich potrzebach. Tak mi mówili. Jestem tutaj, aby przyjrzeć się ich działalności. Wstajemy bez pośpiechu około siódmej. Na początek ciepła, indyjska herbata i śniadanie, które składa się z chapati i warzywnych, pikantnych sosów. Po drodze przekąszamy w samochodzie jajka w cieście, lub chipsy z ziemniaków kupione u przydrożnych sprzedawców.W każdej miejscowości, którą odwiedzamy jestem witana kolorowymi girlandami, które kobiety zawieszają mi na szyje. Z przyjemnością słucham jak śpiewają i klaszczą na chwałę Boga. Przyglądam się ich przepięknym rysom. To są tak piękni ludzie! Po spotkaniach jestem proszona o modlitwę za nich. Przychodzą do mnie z prośbami o uzdrowienie z różnych, poważnych chorób.
– Jezus jest lekarzem ! On Was może uleczyć – podkreślam za każdym razem. I wiem, że oni mają tylko Jego. Ta wiara i ufność do Boga porusza mnie. My mamy tyle innych rozwiązań, a oni tylko Boga…
Odwiedzamy ludzi dżungli, którzy już zdążyli z tej dżungli wyjść i osiedlić się na jej obrzeżach, ale Sonu mówiąc o nich używa określenia ” jungle people”. Całkiem nieźle im się powodzi, mają kilka bawołów, a przecież bawół jest na wagę złota w Indiach. Gdzie nie spojrzę widzę suszące się placki bawole. Czyli po prostu łajno zmieszane ze słomą uformowane w krążki. Będzie służyło na opał i na budulec. Zauważam wiele chat zbudowanych z tego materiału.
– A ta podłoga jest z czego? – pytam przyglądając się specyficznym wzorom pod moimi stopami.
– Z bawolego łajna – odpowiada Sonu, a ja robię wielkie oczy. Niezwykła zależność między człowiekim a zwierzęciem jest tutaj tak wyraźna.
Odwiedzamy Kalali, wioskę chrześcijańską w pobliżu Amroha. Wysiadamy z auta. Nie mijają dwie minuty a dookoła nas roi się od dzieci. Widać skrajną biedę, ubrania brudne, znoszone, na twarzach widoczne oznaki braku witamin, głowy niektórych z nich aż białe od gnid…Na dodatek pogoda też nie dopisuje, pochmurno, deszczowo – to dodaje przygnębiającego charakteru temu miejscu. Na podwórku przybranej rodziny pastora Sonu rozłożono plandekę. Dzieciarnia siada w pośpiechu z oczekiwaniem w oczach. Mówię krótko o dobroci Bożej i rozdaję balony, cukierki oraz biszkopty. Wszyscy wyciągają ręce po podarunki. Młodzież i dorośli też, nawet miejscowy sklepikarz zamknął swój interes na chwilę i przyszedł po paczkę darmowych ciastek…
Sonu oprowadza mnie po wiosce, jestem załamana nędzą w jakiej żyją Ci ludzie. Natomiast zachwyca mnie ich otwartość, życzliwość i poczucie humoru. Ta uboga wioska w północnych Indiach zdobyła moje serce. Postanawiam, że jeszcze tu wrócę….
Zaszufladkowano do kategorii IndieEdytuj
Komentarze
Prześlij komentarz