Dzieci z Nakkapalli
– Tam za tą górą są dzieci – oznajmia Praveen pokazując mi sporych rozmiarów zielone wzgórze.
„To musi być kawał drogi” – myślę i zabieram się za fotografowanie obejścia. Lakshmi przygotowuje dla mnie śniadanie. Nie wiem co to jest. Coś w rodzaju kaszy manny z warzywami. Delikatnie ostre. Starała się, aby było łagodne.
Lakshmi pracuje na uniwersytecie w Visakapathnam jako wicedyrektorka. Od pięciu lat jest wdową. Straciła męża w wieku 26 lat. Zmarł na atak serca w tak młodym wieku. Byli rówieśnikami. Odkąd Lakshmi poznała Praveena jej całym życiem są dzieci w Grace Children Ministries, którym poświęca każdą wolną chwilę. Pomaga też w gospodarstwie domowym.
Tak mi o sobie mówiła.
Zwiedzam prawie wykończony już domek , znajdujący się za palmową chatką. W ramach pomocy ubogim państwo buduje od 6 lat dla rodziny Praveena ten budynek. Miło tutaj. Ciasno, ale przyjemnie. Może za rok…
Przybiega do mnie Vinky z wiecznie śmiejącymi się oczami. Nie – z oczyskami, bo są ogromne! Vinky lubi oglądać filmy Bollywood, wtedy jego oczy robią się jeszcze większe. Jest jednym z pierwszych chłopców, których Praveen zabrał 6 lat temu z ulicy do swojego domu. Vinky trzyma teraz w ręce kij do krykieta.
– Co, chcesz tutaj grać? Na dachu budynku? Nie? Acha, chcesz żeby zrobić Ci zdjęcie…
Fotografuję Vinkiego w profesjonalnej, sportowej pozie.
– Nie ma co pozować, trzeba zagrać – sugestywnie namawiam chłopaka na mecz krykieta. Vinky w podskokach bierze jakieś dodatkowe kijki, ja piłeczkę i idziemy gdzieś za budynki. Wciągam się grę jak nastolatka. Żar leje się z nieba, a ja biegam za piłeczką niestrudzenie. Parę razy udało mi się ją odbić. Radości i śmiechu jest co nie miara.
Wtem zza budynków wyłania się postać Praveena. Elegancko ubrany, pachnący…jakoś bardziej przypomina aktora z filmów Bollywood niż pastora….Ale co mi tam….
– Dawaj, gramy – mówię do niego.
-Niee, założyłem świeżą koszulę…- ociąga się, ale jednak pasja gry w krykieta zwycięża i rozgrywamy mały mecz. Nie ma zmiłuj się! On uderza w piłkę z potężną siłą, nie patrząc, że ja słaba, nieobyta…Ręka mnie boli od odbijania powietrza zamiast piłki.. Praveen wygrywa ze mną, cieszy się z tego powodu, ja cicho chichoczę…
– Autko czeka, jedziemy do dzieci- mówi, a ja sobie myślę jaka to jestem spocona i zakurzona po tym bieganiu i machaniu kijem. Praveen bierze dwa razy dziennie prysznic, tzn polewa się wiadrem ciepłej wody w łazience, która jest też ubikacją. Wiadro 10 litrowe, do którego wkłada się wielką grzałkę i grzeje wodę. A potem tylko zanosi do latryny i polewa się kubkiem.
Jaka oszczędność wody ! Ale ja za leniwa byłam i brałam prysznic raz dziennie. I tutaj Praveen ze mną też wygrywał.
Razem z Lakshmi i pozostałymi chłopakami mieszkającymi z rodziną Praveena udajemy się do wioski plemiennej za górą, gdzie mieści się dom dziecka . Po prostu jedna chrześcijanka udostępniła tam swój niewielki budynek mieszkalny, w którym nocują osierocone i porzucone dzieciaki.
Tak mi tłumaczył Praveen.
Dojeżdżamy. On dzwoni na komórkę, wydaje instrukcje, każe nam się zatrzymać i czekać. Sam idzie do dzieci. Widzę jak ustawia je, wydaje polecenia, a one się go słuchają.
Moje serducho wyrywa się, aby już być z nimi, prawie biegnę, macham. O rety ! Cóż to za transparent !!! Znowu ta zwalająca z nóg gościnność. Tu również jestem witana z honorami. Dzieci naprawdę cieszą się na mój widok. Śliczne dziewczynki w fioletowych sukienkach zakładają mi wieniec z kwiatów i teraz już cała gromada obsypuje mnie pachnącymi płatkami. Euforia, szał, pisk, śmiech ! Witam się z każdym po kolei.
-Cześć – mówię po polsku. Odpowiadają mi w moim języku. Szybko się uczą. Każde z nich jest tak piękne, słodkie, cudowne! Moje oczy nie mogą się na nich napatrzeć. Nawet calkiem małe szkraby kręcą się koło moich nóg. Biorę jednego na ręce i idziemy na ich podwórko.
Dookoła mnie wielkie, zielone liście bananowca.Na piasku kolorowy napis powitalny.
Wyciągam z plecaka balony. Las rąk wyłania się ku mnie.
Balonowy szał ! Dmuchanie, piszczenie, podrzucanie, bieganie, skakanie – najprawdziwsze dziecięce szczęście.
Ta chwila mogłaby dla mnie trwać wiecznie. Mogłabym tutaj z nimi być na zawsze. Wspólnie z czwórką moich własnych dzieci…Myślę co chwilę o mojej gromadce…porównuję te dzieci z moimi…serce ściska mi się, gdy te czarnowłose główki przytulają się do mnie…Widok dziecięcej, indyjskiej główki prztulonej do moich piersi wyciskuje momentalnie łzy z moich oczu…tak jest do tej chwili…
Pora obiadowa. Dzieci siedzą na betonowej podłodze pod zadaszeniem. Ryż, bardzo pikantny, podawany jest im na liściach…Starsza kobieta nakłada każdemu sporą porcję, Vinky nalewa do jednorazowych kubeczków wodę…Pałaszują ze smakiem, sprawnie operując tylko prawą ręką. Tyle razy widziałam te obrazki na zdjęciach w internecie, a teraz jestem tutaj…. Niesamowite…
Wszystkie dzieci skończyły swój obiad, tylko mały Nani wyjada resztki z liścia. Popija wodą, a kiedy widzi, że już nic nie ma, zwija go skrupulatnie i na tym kończy swoją biesiadę. Rozkoszny malec!
Po obiedzie mogę rozdać cukerki dzieciakom…Ale co to? Zabrakło? Łzy na dziecięcych twarzach?!!! Nie może tak być!!!! Obiecuję, że następnego dnia zjawię się jeszcze raz ze słodkościami. Praveen kiwa głową aprobująco. Dzieciaczki dają się pocieszyć.
Odjeżdżamy…a ja długo nie mogę opanować napływających do moich oczu łez…
Komentarze
Prześlij komentarz